Forum Młodych Pisarzy
Forum dla wszystkich fascynatów pióra
FAQ  ::  Szukaj  ::  Użytkownicy  ::  Grupy  ::  Galerie  ::  Rejestracja  ::  Profil  ::  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  ::  Zaloguj


[R][T][+13] Drzewo Elfów

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Młodych Pisarzy Strona Główna » Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Czw 14:27, 20 Wrz 2012    Temat postu: [R][T][+13] Drzewo Elfów

Okej, dodaję opka, który był napisany na pojedynek z Budzikiem, na starym forum. Dostał porządną krytykę na FZ, ale i tak wrzucam tu. Jakby ktoś jeszcze nie czytał. No i dlatego, że niedługo wrzucam Kroniki Vidyah, a to jest taki prequel. c:


Drzewo Elfów

Glad Errey przemierzał zamkowe korytarze tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to jego krótkie nogi. Było wcześnie rano. Zazwyczaj o tej godzinie wylegiwał się jeszcze pod pierzyną. Tym razem jednak z ciepłego łoża wyciągnął go Merin – zamkowy zarządca – z informacją, że brat go wzywa. Niechętnie więc wstał, nałożył płaszcz oraz obuwie i udał się do sali zebrani, która znajdowała się niedaleko jego komnaty.
Minął dwóch służących, którzy zmierzali w przeciwnym kierunku. Szeptali między sobą, ale i tak wyczytał z ich ust słowa typu „Mały lord” lub podobne przytyki. Zdołał się już do tego przyzwyczaić do drwin ze strony otaczających go ludzi. Był karłem. Najstarszym synem lorda Ferrada Errey’a. Wiedział, że jego ojciec nie jest zadowolony z takiego pierworodnego syna. Wszyscy wiedzieli, że wedle obowiązującego prawa najstarszy syn obejmuje po ojcu stanowisko, a to było większość nie na rękę. Uważali, że kiedy zabraknie lorda Ferrada, jego obowiązki powinien przejąć młodszy dwa lata od Glada, Radamel.
Westchnął i otworzył mosiężne drzwi prowadzące do sali zebrań. Były proste, zdobione jedynie złotymi liśćmi lauru po bokach, które biegły po ich całej długości. W sali byli już wszyscy z wyjątkiem lorda Ferrada. Jego kamienny tron nie pozostawał jednak pusty. Siedział na nim Radamel, który widząc Glada przemówił:
- Miło, że zaszczyciłeś nas swoją obecnością Duży Bracie. Czujemy się zaszczyceni.
Matka natychmiast posłała mu karcące spojrzenie, jednak on nic sobie z tego nie zrobił. Glad natomiast podszedł swoim niezdarnym krokiem i zasiadł przy owalnej ławie, twarzą zwróconą w stronę brata.
- Z tego, co mi wiadomo, to miejsce dla lorda Goldenhill, bracie – odparł karzeł. Radamel wstał i podszedł do Glada. Spojrzał z góry na najstarszego syna lorda Ferrada, jego oczy pałały nienawiścią.
- Lord Goldenhill nie żyje – wysyczał. Mimo, że ojciec nie traktował dobrze swojego najstarszego syna, ciężko było nawet powiedzieć, żeby go kochał, to dla Glada wiadomość ta była jak mocny policzek. – Został zamordowany.
- Kto? Jak? – wydukał. Jego brat uśmiechnął się podle i odparł:
- Ty, dzisiaj w nocy.
Glad dopiero po chwili zrozumiał, co Radamel powiedział. Jego jasnoniebieskie oczy rozszerzyły się. Był zaskoczony i za razem oburzony, że oskarża się go o taką zbrodnię! Wstał i popchnął swojego brata wkładając w to całą swoją złość. Gdyby nie element zaskoczenie, zapewne odbiły się od dobrze zbudowanego Radamel, ale tym razem młodszy z braci zachwiał się i mało brakowało, a przewróciłby się na kamienny tron.
- Jak możesz oskarżać mnie o coś takiego! – Potrząsnął nieproporcjonalnie dużą głową w stosunku do reszty ciała. – Nie zrobiłem tego!
- Wszystkie dowody na ciebie wskazują – odezwała się jego matka. Spojrzał na nią błagalnie. Ona jako jedna z niewielu nie szydziła z jego wzrostu, ani wyglądu. Zdawało mu się, że go kochała. – Dlaczego Glad? Dlaczego?
- Mówię przecież, że nic takiego nie zrobiłem! – Karzeł był zdesperowany. – Co mam zrobić, żebyście uwierzyli?
Radamel zignorował go i wrócił do pytania swojej rodzicielki.
- Dlatego, droga matko, że zapragnął szybciej zostać Wielkim lordem Goldenhill. To przyczyna śmierci ojca! – Jego głos poniósł się po sali. Wszyscy milczeli. Słychać było tylko łkanie lady Errey. Glad zmierzył brata zimnym spojrzeniem. Wiedział, jaka kara za morderstwo obowiązywała w królestwie Vidyah – śmierć. A karzeł nie miał najmniejszej ochoty umierać. Zwłaszcza za czyny nie popełnione.
- Istniej rozwiązanie. – Wszyscy zebrani odwrócili głowy na dźwięk tego głosu. Z rogu sali wyłonił się Wielki Mag. Miał on na sobie szarą szatę z dziwnymi znakami wyszytymi złotą nicią na rękawach. Siwa broda okalała twarz o surowych rysach. Piwne oczy wpatrywały się uważnie w karła. – Drzewo Elfów. – Radamel rzucił mu wściekłe spojrzenie.
- Wielki Magu – przemówił. Glad doskonale wiedział, że jego brat ostatkiem sił powstrzymuj się, żeby nie krzyczeć. – Czy uważasz, że ten bękart mówi prawdę? – Jego palec oskarżycielsko wskazywał na karła.
- Nie twierdzę, że tak jest. – Wielki Mag był spokojny jak zawsze. – Jednak jest to prawdopodobne. Sprawdźmy więc. Niech karzeł wybierze się w podróż do Drzewa Elfów i udowodni swoją niewinność. Tak chyba będzie sprawiedliwie, nie sądzisz Radamelu? – Mag posłał młodszemu z braci sztuczny uśmiech.
Glad z niemałą satysfakcją patrzył jak Radamel kipiał ze złości. Piękna twarz jego brata przybrała purpurowy kolor. Odrzucił na bok brązową włosy, które opadły mu na oczy i spróbował się uspokoić.
- Niech będzie. – Jego głos brzmiał już tak samo dostojnie, jak wcześniej. – Niego mój słodki brat idzie. Nie wiem tylko, czy doczekamy się, aż wróci. – Nie mógł się obejść bez nuty sarkazmu w głosie. – Powodzenia karle. – Skończywszy mówić wyszedł z komnaty uderzając mocno mosiężnymi drzwiami.
W sali panowała cisza przerywana jedynie miarowym szlochem lady Errey. Wielki Mag spod krzaczastych, siwych brwi wpatrywał się uporczywie w twarz Glada, jakby chciał wyczytać z niej, czy karzeł kłamie.
- To ja już pójdę – odezwał się wreszcie Glad. – Przygotuję się do podróży.
Odwrócił się i wyszedł. Kiedy drzwi zamknęły się za jego plecami, odetchnął głęboko i ruszył niezdarnie korytarzem na swoich krótkich nogach. Musiał przygotować się do wyprawy i spytać przyjaciela, czy chciałby z nim jechać. Tak naprawdę nie podobała mu się perspektywa podróży do Drzewa Elfów, ale nie miał wyboru. Gdyby zawahał się w sali zebrań, jego los byłby przesądzony. Właściwie, to pozbycie się mnie byłoby im na rękę, pomyślał z goryczą i wszedł do swojej komnaty.
Po chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi jego komnaty, które zaraz otworzyły się i stanął w nich Merin.
- Ktoś do ciebie, panie – zawołał. – Jakiś oszpecony chłop.
Glad zmarszczył brwi.
- Nie oszpecony chłop, tylko mój przyjaciel Merinie! – Upomniał zarządcę. – A teraz wpuść go!
Do komnaty wszedł wysoki, krzepki młodzieniec o popielatych włosach i okropnie poparzonej twarzy. Miał na sobie zwiewną tunikę, a do pasa miał przytroczony miecz. Twarz miał poważną, wręcz smutną.
- Masz moje kondolencje, Glad. – Poklepał karła po ramieniu.
Merin nie omieszkał się wtrącić:
- Dla ciebie lord Errey, lub ewentualnie… - Nie dane mu było dokończyć, ponieważ Glad rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
- To Ever, mój przyjaciel – zwrócił się do zarządcy. – Przyjaciel.
- Tak jest, panie.
Glad uśmiechnął się i odprawił Merina:
- Zostaw nas teraz samych. Chcielibyśmy porozmawiać.
Poczekał, aż chudy mężczyzna zamknie drzwi i odwrócił się do przyjaciela, który usiadł na wielkim krześle, które stało nieopodal łoża, na którym zwykł sypiać Glad. Krzesło było prezentem urodzinowym od Radamela. Brat specjalnie zamówił tak wielkie krzesło, że Glad, ledwo mógł się na nie wdrapać, a jeśli już mu się to udało, to nie dosięgał nogami do ziemi. Wiedział, że prezent ów był jedynie kolejną drwiną, do których przywykł już dawno. Skończył niedawno swoją dwudziestą drugą wiosnę. Powinien być silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną ze zbyt dużym ego. Takim jak Radamela. Zamiast tego miał zbyt dużą głowę.
- Słyszałem już o Drzewie Elfów. – młodzieniec spojrzał smutno na karła. – Jadę z tobą. Przyda ci się ktoś, kto chociaż trochę potrafi władać mieczem.
Glad odetchnął z ulgą. Miał właśnie spytać Evera, czy zechce udać się z nim w podróż. Niewątpliwie potrzebował kogoś takiego, lecz byłoby to krępujące pytanie. Nikt bez potrzeby nie przemierza lasu Blackhell.
- Cieszę się, że to mówisz, Ever. – Twarz karła rozpromienił uśmiech. Trzeba dowieść mojej niewinności.
Ever zdawał się być zamyślony.
- Coś cię trapi, przyjacielu? – spytał Glad.
- Nie, tylko… Ja do końca nie wiem, co to jest Drzewo Elfów.
Karzeł uśmiechnął się i przemówił:
- Elfy, jak wiemy, dawno wyginęły. – Jego przyjaciel pokiwał głową. – Lecz ich budowle nadal stoją. Tak samo, jak stoi drzewo, które posadzili. Legenda mówi, że nasienie, z którego wyrosło Drzewo Elfów było magiczne. Zostało ono posadzone za lasem Blackhell, na wzniesieniu, tuż przed Wielkimi Igłami. – Ever słuchał nic nie rozumiejąc. – Chodzi o to – ciągnął Glad – że to drzewo jest… wszechwiedzące. Ludzie pielgrzymują do niego i pytają o najróżniejsze sprawy. Czy będą mogli jeszcze spłodzić dzieci, kto zostanie Królewskim Namiestnikiem oraz o wiele innych, podobnych bzdur. – Jego towarzysz zaczynał rozumieć.
- A my pójdziemy tam i spytamy, kto zabił lorda Ferrada, tak? – spytał.
- Dokładnie tak. – Karzeł pokiwał głową. – Wyruszamy jutro z samego rana, jeśli nie sprawi ci to kłopotów…
- Najmniejszych kłopotów, panie. – Roześmiali się obaj. Był to ich stary, oklepany żart. Kiedy zaczęli się przyjaźnić, Ever nie mógł się wyzbyć nawyku zwracania się do Glada panie. Po roku obydwaj się z tego śmieli.
- Pójdę przygotować się do wyprawy – powiedział Ever. Tak naprawdę miał na imię Evaeverson, ale nikt go tak nie nazywał. Chłopak był synem zbrojmistrza Goldenhill. Kiedy był mały, wylał na siebie wrzątek. Od tamtej pory miał zeszpeconą twarz. Większość ludzi odnosiła się do niego z dystansem. Czyli, pomyślał Glad, podobnie, jak do mnie.

Rano, przed wyjazdem, udał się do komnaty, gdzie spoczywał jego ojciec, którego ciało zostało już przyodziane w wykwintne szaty. Blada twarz ojca była zwrócona w kierunku sufitu. Oczy miał otwarte, lecz widać było, że już dawno uleciało z nich życie.
Glad przyklęknął przy łożu, na którym leżał lord Ferrad i złapał go, za jego zimną dłoń. Wyszeptał modlitwę, w której polecił swego ojca Bogu i zwrócił się do nieruchomego ciała:
- Ojcze, wiedz, że to nie ja pozbawiłem cię życia. Lecz kiedy tylko się dowiem, kto to zrobił, bez skrupułów odrąbię mu głowę. Obiecuję. – Jak już opuścił komnatę, słowa te jeszcze długo pobrzmiewały w jego głowie.
Stał teraz na obrzeżach Goldenhill i smętnie patrzył na zamkowe wierze. Za jego plecami Ever mocował się z uprzężą swojego konia. Młody wojownik podniósł głowę na karła, który obserwował zamek Goldenhill. Jemu samemu nie uśmiechało się opuszczać dom i ciepłe łoże, jednak chciał pomóc Gladowi, a przy okazji liczył na przygodę, która wniesie coś ciekawego w jego, jak dotychczas, nudne życie.
Wskoczył na konia i pogłaskał go po szyi. Następnie zwrócił się do karła:
- Jedziemy?
Twarz jego przyjaciela była jak maska. Nie sposób było stwierdzić, co się pod nią kryję, ani co Glad myśli. Ever jednak podejrzewał, że jego przyjaciel jest zwyczajnie smutny. Strata ojca musiała boleć. Nawet tak okrutnego ojca, jakim był lord Ferrad.
- Jedziemy – odparł Glad i wdrapał się na grzbiet swojego kuca. Było to niewysokie zwierzę, ale bardzo wytrzymałe i, wbrew pozorom, szybkie. Karzeł jednak nie miał najmniejszej ochoty galopować. I tak ledwo trzymał się na grzbiecie.
Opatulił się szczelniej płaszczem i włożył nogi w specjalnie dopasowane do jego wzrostu strzemiona. Mimo, że był letni poranek, było dość chłodno. Słońce zaczynało świecić mocniej dopiero w południe.
Jego koń parsknął kilka razy. Glad starał się go uspokoić, ale bez skutku.
- Coś jest nie tak – ocenił.
Po chwili z drzew po ich lewej stronie wyłonił się jeździec. Był trochę młodszy od karła. Jego gęste, czarne włosy, które wystawały spod kaptura rozwiewał poranny wiatr. Przez ramię miał przewieszony łuk, a u boku miał dwa sztylety. Jego szary płaszcz nie był specjalnie wyszukany. Ot zwykłe odzienie noszone przez większość pospolitej ludności.
- Kim jesteś? – zawołał Glad.
Jeździec nie odpowiedział, ani się nie zatrzymał. Kiedy był już blisko Ever zajechał mu drogę odgradzając go od karła.
- Lord zadał pytanie – warknął. Jego koń wyczuwając napięcie potrząsnął grzywą.
- Przyjacielem. – Jeździec zrzucił kaptur odsłaniając burzę czarnych, zmierzwionych włosów. Jego twarz przybrała wyzywający wyraz. – A ty? Bo nie sądzę, żebyś był rycerzem.
Ever zrobił się czerwony ze złości, natomiast Glad spytał:
- Jak cię zwą? – Młodzieniec na czarnym koniu nie zdobył jak na razie jego zaufania. Może była to kwestia nonszalanckiego zachowania. W każdym razie Glad postanowił dowiedzieć się, w jakim celu jeździec zajmuje ich cenny czas.
- Jestem Wayne McEvoy, panie.
Glad zmarszczył brwi. Dałby głowę, że słyszał już kiedyś to nazwisko. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, w jakiej okoliczności to było. Wreszcie sobie przypomniał.
- Wygrałeś rok temu turniej urządzony przez lorda Ferrada, czy tak? – I znowu ukłucie bólu, na myśl o stracie ojca.
- Tak, panie – odparł chłopak.
- Co cię do nas sprowadza Waynie McEvoy? – spytał karzeł. Pewne podejrzenia chodziły mu po głowie, lecz nie chciał wymówić ich na głos.
- Wayne wystarczy, panie. Chciałbym towarzyszyć ci lordzie podczas podróży. – Chłopak poprawił łuk na ramieniu. Tego właśnie Glad się spodziewał. Nie był tylko pewny, czy to dobry pomysł. Z jednej strony dobry łucznik przydałby im się bardzo, jednak to był jeszcze młody chłopak. Roześmiał się z myślach. Chłopak był młodszy od niego nie więcej, niż o kilka wiosen.
- Ile skończyłeś wiosen? – spytał lord Errey.
- Dziewiętnaście, panie. – Chłopak spojrzał podejrzliwie na karła.
- Dobrze zatem Waynie. – Glad spiął konia. – Ruszajmy. I tak już dużo czasu straciliśmy.
Cierniowy Trakt był dość przystępną trasą do podróży. Szeroka na dwadzieścia stóp droga wiła po wzniesieniach i małych dolinach. Po prawej ich stronie cicho szeptały drzewa Zielonego Lasu. Według niektórych opowieści, puszczę tę zamieszkiwały niedobitki krasnoludów. Legendy mówiły, że niegdyś tereny królestwa Vidyah zamieszkiwało wiele prastarych ras, takich jak elfy, czy właśnie krasnoludy. Po lewej stronie ciągnęły się pola, które jednak szybko zastąpił zwykły, nizinny teren. Las jednak ciągnął się nieprzerwanie po ich prawicy.
- Myślisz, że te opowieści, o krasnalach są prawdziwe? – Ever próbował wypatrzeć jakiś ruch między drzewami.
- To bujda – stwierdził Wayne. Glad zauważył, że młody łucznik zaczyna działać jego przyjacielowi na nerwy. – Pewnie niańka opowiadała ci kiedy jeszcze byłeś mniejszy od własnego miecza. – Ever rzucił mu spojrzenie spode łba.
Glad zachichotał. Potyczki słowne tych dwojga toczyły się od początku wyprawy. Z początku niepokoiło go to, jednak zrozumiał, że Wayne nie ma złych zamiarów. Z czasem te docinki zaczynały go bawić.
- Nie wytrzymam z nim dłużej – wyznał Ever karłowi, kiedy ich towarzysz oddalił się na chwilę. – Mogę odrąbać mu głowę?
Glad po raz kolejny tego dnia powstrzymał śmiech.
- To byłoby dość nietaktowne. – Młody wojownik rzucił mu urażone spojrzenie i więcej już na ten temat nie rozmawiali.
Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kiedy postanowili zacząć szukać miejsca na nocleg. Wayne powiedział im, że niedaleko jest dobra gospoda, której właścicielką jest jego znajoma. Wedle jego słów, powinni do niej dotrzeć w przeciągu kilkudziesięciu minut.
Rzeczywiście, po pół godzinie, dostrzegli piętrowy budynek. Rozświetlone okna rzucały się w oczy wśród wieczornej szarości, a gwar rozmów słychać był oz daleka. Karczma usytuowana była na wzgórzu, dlatego Glad przeklął tego, kto wybudował stajnię na dole.
- Jakim głupcem trzeba być… - marudził. Trudno było mu się dziwić. Mała górka była wyzwaniem dla jego krótkich nóg. Nawet drewniane schody, które wbudowane były w ziemię nie ułatwiły mu bardzo wspinaczki.
- Pomóc ci lordzie? – Wayne przyglądał się uważnie karłowi. Ten jednak zacisnął zęby i odmówił szybkim potrząśnięciem głowy. Nie chciał pomocy. Uważał, że skoro natura obdarowała go takimi warunkami fizycznymi, to powinien nauczyć się z nimi żyć, a nie liczyć na pomoc ludzi dookoła.
Weszli wreszcie na wzgórze i otworzyli drzwi gospody. Uderzył w nich mocny zapach piwa i potu, który nasilił się jeszcze bardziej, kiedy weszli do środka. Zgiełk rozmów i odgłos uderzania sztućców o talerze wydawał się dziwnie naturalny i na swój sposób… przyjazny. Przynajmniej takie odczucie towarzyszyło Gladowi, kiedy przemierzał pomieszczenie w drodze do wolnego stolika. Po chwili podeszła do nich łada, młoda kelnera z uśmiechem na ustach, który, o dziwo, nie był wymuszony, ani zmęczony. Spytała, co podać i czy będą chcieli spędzić noc w gospodzie. Glad, który nałożył kaptur na głowę dla niepoznaki, odparł, że chętnie zatrzymają się na noc i zamówił potrawkę z indyka. Ever i Wayne nie zastanawiając się długo, zamówili to, co karzeł. Kilkanaście minut później zajadali już wrzącą potrawę.
- Przynajmniej mamy pewność, że jedzenie jest świeże – stwierdził Glad między kęsami, nawiązując do czasu, który musieli odczekać, żeby wreszcie dostać jedzenie. – Naprawdę mają tu dobre jedzenie.
Ever pokiwał tylko głową, zbyt zajęty wypełnianiem sobie brzucha. Wayne nie odezwał się, ale Glad już się do tego przyzwyczaił. Łucznik był dość małomówny, ale kiedy już zabierał głos, to mówił z sensem. Takich ludzi cenił Duży Lord, ale nie miał zamiaru zdradzać tego chłopakowi.
Kiedy opróżnili już swoje talerze, Wayne zaczepił tę samą kelnerkę, która wcześniej ich obsługiwała.
- Mogłabyś przynieść nam po kuflu czarnego piwa, skarbie? – Glad skrzywił się, kiedy słyszał, co mówi młody łucznik, ponieważ nie przepadał za czarnym piwem. Przymknął jednak na to oko. Ostatecznie mógł takie wypić.
Kelnerka zachichotała i puściła oko do Wayne, po czym odeszła, a po chwili wróciła z czterema kuflami pieniącego się napoju. Po wypiciu kilku solidnych łyków Glad musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie pił tak dobrego piwa. Wayne ani trochę nie przesadził wychwalając je. Opróżnił kufel i poprosił o następny. Nie zamierzał jednak zbytnio przesadzać z alkoholem. Następnego dnia powinien być trzeźwy, wypoczęty i gotowy do drogi.
Poczekał aż kelnerka odejdzie i zwrócił się do towarzyszy podróży:
Wolno wam wypić dzisiaj tylko dwa kufle, zrozumiano? Nie chcę zapijaczonych pachołków jutrzejszego rana.
Po tych słowach wstał i poszedł schodami na górę, do izby, którą im przeznaczono. Przeklął w duchu. Po raz kolejny tego dnia musiał pokonywać te przeklęte stopnie. Zamknął za sobą drzwi pokoju i skrzywił się widząc rozłożone na podłodze materace zamiast wygodnych łoży. Trzeba się zacząć przyzwyczajać, pomyślał i ułożył się na swoim posłaniu.

Następnego dnia rano byli gotowi do drogi. Słońce zaczynało wschodzić, a poranny, ciepły wiaterek smagał ich po twarzach. Byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie niósł zapachu chmielu, moczu i wymiocin. Glad skrzywił się i ruszył niezdarnie ku stajni. Na schodach leżeli mocno zapijaczeni mężczyźni. Spali w najlepsze, więc Ever musiał zepchnąć ich na bok, tak żeby Glad mógł przejść. Jeden z nich stoczył się z górki i zatrzymał się na wielkim głazie tuż obok stajni.
Zeszli na dół i weszli do stajni. Z przerażeniem stwierdzili, że ich konie zniknęły. To znaczy nie całkiem. Odnóża zwierząt były porozrzucane na jasnym sianie. Ever pobladł, natomiast nie sposób było odgadnąć, co myśli Wayne. Twarz młodzieńca nie zdradzała żadnych emocji.
- Wygląda na to, że ktoś bardzo nie chce, abyśmy dotarli do Drzewa Elfów… - Glad zmarszczył brwi. – Co teraz zrobimy?
- Pójść nie możemy – odezwał się Ever. – To za daleko, a do tego… - Zrobił głupią minę.
Glad roześmiał się i odparł:
- Tak, wiem, co miałeś na myśli. To za daleko, a do tego ja jestem karłem. Nie mamy szans.
- Pozostaje nam kupić konie – stwierdził Wayne. – Nie możemy zrobić nic innego.
Problem był jednak taki, że najbliższe miasteczko znajdowało się nieco ponad dziesięć mil dalej. Nie mieli jak się tam dostać. Pójście pieszo zajęłobym im kilka dni, a nie mogli sobie na to pozwolić. Innego wyjścia jednak nie było.
- Musimy iść na piechotę do Resterwill. – Ever zwiesił głowę, a Wayne skinął z aprobatą i ruszyli najszybciej, jak mogli w stronę traktu.
- Czekajcie! – Łucznik zatrzymał się gwałtownie. – Przecież to jest lord Glad Errey. Następca tronu w Goldenhill! – Pacnął się ręką w czoło. – Dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Przecież, każdy, kto zorientuje się, kim jesteś na pewno nas podwiezie…
Glad musiał przyznać, że chłopak ma rację.
- Spróbujmy zatem.
Rankiem z gospody wychodziło dużo osób. Większość nich wsiadała na konie i jechała w swoją stronę. Niektórzy, a takich było mniej, szli na piechotę Cierniowym Traktem. W stronę Goldenhill jechał rycerz na czarnym rumaku. Słońce odbijało się od jego białej zbroi rażąc oczy. Miał podniesioną przyłbicę, ukazując w ten sposób bujną, brązową brodę, która okalała jego surowe oblicze. Na tarczy miał szczerzącego kły, fioletowego lwa – herb rodu Spillerów. Za nim jechało jeszcze kilku jego ludzi.
- Co Spillerowie robią w drodze do Goldenhill? – zamyślił się Glad i pogładził podbródek. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Przecież Lion Cave – zamek Spillerów – leżał daleko na północ od Goldenhill. Chyba, że jadą na pogrzeb lorda Ferrada Errey’a. To wyjaśniałoby sprawę. Jednak Glad myślał, że w takim wypadku na uroczystości pogrzebowe udałby się raczej sam lord Taven Spiller.
- Przepraszam! – zawołał, kiedy rycerz przejeżdżał kilka kroków od niego. – Mógłbym spytać…
- Nie! – warknął rycerz. – Zjeżdżaj karle, chyba, że chcesz, abym odrąbał ci twój za duży łeb. – Odwrócił się i już chciał odjechać, ale Glad przemówił:
- Wiesz z kim rozmawiasz wojaku lorda Spillera? – Jego głos był zimny jak stal. Patrzył na rycerza jadowitym wzrokiem. Teraz rozpoznał mężczyznę. Był to zaprzysiężony rycerz Lion Cave – sir Eggard Garderfertherker. Glad nienawidził tego nazwiska, głównie dlatego, że nie potrafił go wymówić.
- Z synem jakiejś dziwki? – Roześmiał się rycerz. – Bękartem? Krasnoludem?
Karzeł spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Z pierworodnym synem zmarłego lorda Ferrada Errey’a, a zatem następcą tronu Goldenhill. – Garderfertherker zrobił głupią minę i odrzekł głosem pełnym skruchy:
- Bardzo przepraszam Duży Lordzie.
Glad przewrócił oczami.
- Gdzie właściwie udajesz się szlachetny rycerzu?
Jednak Eggard już odjechał, a za nim podążyła reszta jego świty. Glad pokręcił głową z niedowierzaniem. Coś takiego było nie do pomyślenia, gdyby pytanie zadał Radamel. Skarcił się za takie myśli. Nie był Radamelem i nie chciał być.
Po kilkunastu minutach poszukiwań natrafili na człowieka, która z chęcią odsprzedał im swoje konie i to za niewiarygodnie niską cenę. Zwierzęta nie były najwyższej klasy, ale dało się na nich jechać, a to było najważniejsze. Uznali, że dojadą na nich do Resterwill, a tam kupią lepsze.
Ruszyli Cierniowym Traktem z jukami wypakowanymi jedzeniem, które kupili w gospodzie. Słońce świeciło wysoko, nie zasłaniane przez choćby najmniejszą chmurkę. Niebo było czyste i niebieskie. Dzień zapowiadał się pięknie, lecz nie to interesowało Glada. Łatwiej podróżowało się w ładną pogodę, lecz jemu po głowie chodziły inne myśli. Na drodze minęli jeszcze jednego rycerza, który zmierzał w stronę Goldenhill. Coś musiało się dziać. Karzeł nie wiedział jednak, co to takiego.
Wreszcie, kiedy natrafili na czwartego rycerza ze swoją świtą postanowili zapytać o powód wędrówki w stronę jego rodzinnego zamku. Wojownik tylko wzruszył ramionami i odparł:
- Lord Radamel Errey organizuje turniej. – Pogładził bujny wąsy. – Każdy chce pokazać się przed nowym panem Goldenhill.
Glad pokiwał głową z udawanym zrozumieniem, a rycerz odjechał w swoją stronę. Kiedy był już poza zasięgiem ich wzroku wybuchnął wściekłością.
- Co ten głupiec sobie wyobraża?! – krzyczał. – Nie zorganizował jeszcze pogrzebu dla ojca, a urządza jakieś bezsensowne turnieje! – Ever podjechał do niego i położył mu rękę na ramieniu. Chciał uspokoić trochę Glada, choć wiedział, że w tej sytuacji będzie to zadanie trudne. O dziwo lord Errey odetchnął głęboko i przemówił krótko:
- Jedźmy.
Po dwóch godzinach monotonnej, nudnej jazdy Glad zatrzymał konia i swoim towarzyszom polecił, by uczynili to samo. Po ich prawej stronie znajdowała się droga, która odbijała od Cierniowego Traktu i wiodła przez las Blackhell. Karzeł wyciągnął mapę, przestudiował ją szybko i podał najpierw Wayne’owi, a następnie Everowi.
- To chyba już to miejsce, gdzie powinniśmy zejść z wygodnego i bezpiecznego szlaku, nie uważacie? – spytał Glad.
Łucznik skinął głową, a Ever skrzywił się nieznacznie.
- Wygodnym, to bym tego szlaku nie nazwał – rzucił i począł rozmasowywać obolałe „siedzenie”.
- Czyżby twój tyłek nabawił się jakiegoś urazu? – spytał Wayne, a Ever posłał mu mordercze spojrzenie. – Może to zwykła biegunka… - uznał łucznik i zwrócił konia w stronę Blackhell.
W lesie panował półmrok, mimo, że było południe, a słońce mocno świeciło. Jego promienie nie potrafiły się jednak przedrzeć przez mocno splątane korony drzew. Glad zauważył, że było dość cicho. Tylko, co jakiś czas dało się słyszeć odgłosy zwierząt, lecz na ogół panowała cisza. Wędrowcy nie rozmawiali wiele. Tak, jakby bali się naruszyć spokój lasu.
- Nie mogliśmy obejść tej przeklętej puszczy? – spytał nagle Ever. – Nie podoba mi się tu.
- Niestety nie – odparł Glad. – To jedyna droga.
Wayne skinął głową.
- To prawda. Z jednej strony od Wielkich Igieł odgradza nas jezioro Eye, a z drugiej Blackhell. Moglibyśmy obejść las, ale musielibyśmy wtedy zawędrować prawie pod samą Pustynię Zguby – wytłumaczył. – Sam widzisz, że to jedyna droga.
Ever zwiesił głową i począł wpatrywać się w grzbiet swojego rumaka. Tuż przed zagłębieniem się w las dotarli do Resterwill i kupili tam nowe, lepsze i silniejsze konie. Glad wyposażył się w kasztanowego kuca, Evaeverson w jasnego, dużego konia, a Wayne w czarną klacz, która wielkością dorównywała zwierzęciu młodego wojownika.
W pewnej chwili łucznik podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Glad również usłyszał pewien niepożądany hałas. Tętent kopyt. Nie spodziewali się spotkać nikogo spotkać w takim miejscu jak Blackhell.
Wayne ściągnął łuk z ramienia i wyjął z kołczanu dwie strzały. Jedną nałożył na cięciwę, a drugą wsadził między dwa palce. Dzięki temu mógł błyskawicznie wystrzelić drugi pocisk, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Tutaj należy się podziewać raczej wrogów, ani jeżeli przyjaciół – stwierdził.
Po chwili z za zakrętu, który właśnie minęli wyłoniło się czterech jeźdźców. Każdy z nich ubrany był w czarne szaty, a w ręce miał miecz, którym wymachiwał nad głową. Na twarz mieli naciągnięte kaptury. Pędzili tak szybko, jak pozwalały im na to ich rumaki.
- Stać! – Głos Glada był stanowczy, nie znoszący sprzeciwu. Nie było mowy, żeby jeźdźcy nie dosłyszeli wołania, jednak nie zatrzymali się, a przyśpieszyli. – Stać mówię! – powtórzył, lecz znowu bez skutku. Wtedy pierwsza strzała Wayne’a przeszyła powietrze i utkwiła w pierwsi pierwszego z mężczyzn, który zsunął się z pędzącego konia. W następnej chwili następna starzała przebiła krtań drugiego jeźdźca. Nie było czasu, żeby wypuścić następny pocisk, więc łucznik wyciągnął miecz i ruszył w stronę nadjeżdżającego wojownika. Ever postąpił podobnie i po chwili rozległ się metaliczny odgłos uderzającej stali o stal. Glad wyciągnął swój sztylet, lecz zdał sobie sprawę, że nic nim nie zwojuje. Spiął więc konia i odjechał na bezpieczną odległość. Wiedział, że zachowuje się jak tchórz, ale wmawiał sobie, że tylko by przeszkadzał podczas walki.
Tymczasem Wayne i Ever walczyli z ostatnim przeciwnikiem, który ledwo trzymał się na swoim koniu. Miecz Evera opadł na mężczyznę rozcinając skórzany kaftan i zagłębiając się w ciało wroga. Przeciwnik padł nieżywy na leśną dróżkę.
Glad podjechał do towarzyszy i schował sztylet.
- Nieźle wam poszło. – Spojrzał na Wayne’a. – Nie wiedziałem, że tak dobrze radzisz sobie z mieczem.
- Dziękuję lordzie – odparł chłopak. – Wolę jednak strzelać z łuku.
Zepchnęli ciała pokonanych ze ścieżki i ruszyli dalej. Nie ujechali więcej, niż pół mili, kiedy z krzaków po ich prawej stronie wyłoniły się dwie postacie. Wayne natychmiast nałożył strzałę na cięciwę i już miał wystrzelić w jedną z postaci, kiedy ta uniosła ręce do góry i przemówiła:
- Spokojnie chłopcze! – Postać była niskim, brodatym mężczyzną o bystrych, ciemnych oczach i rudych włosach. Ubrany był w ciemnozielony kaftan i czarne buty. Do pasa miał przyczepione dwa sztylety. – Jesteśmy przyjaciółmi! – Na dowód swoich słów rzucił na ziemię wielki topór, który wcześniej trzymał w ręce, a po chwili i sztylety. – Jestem Lystroth, krasnolud, jak już pewnie zauważyliście.
Glad przyjrzał się uważnie stojącemu przed nim mężczyźnie. Wedle ogólnego przekonania krasnoludy wyginęły ponad sto lat temu, kiedy król Deerold Okrutny kazał wyciąć wszystkie stworzenia tej rasy. Chciał stworzyć „czyste” królestwo.
- A tamten. – krasnolud wskazał na swojego towarzysza. – To mój brat, Benzerth. - Topór drugiego krasnoluda upadł na ziemię, lecz Glad zauważył wyraz niechęci na twarzy czarnowłosego mężczyzny. Miał on ciemną, gęstą brodę, gdzieniegdzie przyozdobioną pasemkami siwizny. Skórzany kaftan był czarny i brudny. – Chcieliśmy towarzyszyć wam w drodze do Drzewa Elfów.
Glad był zbity z tropu.
- Skąd wiesz, że tam podążamy?
- A gdzie indziej moglibyście? Do Nieznanych Krain? – Na twarzy krasnoluda pojawił się chytry uśmiech. – To jasne, że tam jedziecie.
- Myślałem, że krasnoludy wyginęły – rzekł Ever, który nie przestawał się gapić na Lystrotha i jego brata.
- A ja myślałem, że orki żyją na Pustyni Zguby, a nie w Blackhell – odparował mu krasnolud. – To, co ludzie powtarzają, to tylko bajeczki. Nie wyginęliśmy. Po prostu za panowania Deerolda schowaliśmy się w tym lesie i żyjemy aż do dziś. Ale już nie długo.
- Prawda. – Benzerth pierwszy raz się odezwał. Jego głos był ostry jak stal.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteście wrogami? – spytał Glad.
Lystroth wzruszył ramionami.
- Chyba najlepszym tego dowodem będzie pomoc w walce z prawdziwymi wrogami, którzy powinni być tu za chwilę. Widzieliśmy ich milę stąd. Urządzili sobie obozowisko. Myślę, że to ziomki tych, który niedawno pokonaliście. Przydadzą się dwa topory po waszej stronie?
Glad skinął głową i w tej samej chwili usłyszał tętent kopyt. Odwrócił kuca i ujrzał czterech mężczyzn wyjeżdżających z za zakrętu. Zanim zdążył mrugnąć jeden z nich zsunął się z konia, a w jego piersi tkwiła strzała o zielono czarnych bełtach.
- Niezły strzał chłopcze – pochwalił Wayne’a Lystroth, po czym wydał okrzyk bojowy i ruszył na wrogów wymachując toporem. Benzerth poszedł w jego ślady. Wayne natomiast odjechał na bezpieczną odległość i nałożył drugą strzałę na cięciwę. Ever wyciągnął miecz i skierował konia na przeciwników. Po kilku chwilach było już po wszystkim. Mężczyźni w czarnych płaszczach leżeli na ziemi z ranami po ostrzach toporów na całym ciele. Jeden z nich, z którego jeszcze nie uciekło życie, próbował dosięgnąć sztyletu, który upadł nieopodal niego. Nie zdążył jednak, ponieważ Lystroth nastąpił na broń i kopniakiem odsunął ją na bezpieczny dystans.
- Chciał się dobić – zwrócił się do Glada.
- Kto cię przysłał? – Karzeł podjechał do dogorywającego mężczyzny i przyjrzał mu się uważnie. – Gadaj, albo odrąbiemy ci męskość!
Mężczyzna wybełkotał coś niezrozumiałego, po czym zakrztusił się krwią, która popłynęła mu z ust. Wytarł ją wierzchem drgającej w spazmach bólu dłoni i przemówił:
- Nie dowiecie się tego.
Wayne zeskoczył z konia i przystawił mu nóż do gardła. Zimne oczy młodzieńca spotkały się z zachodzącymi mgłą oczyma mężczyzny.
- Gadaj – syknął łucznik.
- On nic ci nie powie – stwierdził Benzerth. – I tak za chwilę umrze. Śmierć od sztyletu skróciłaby tylko jego męki, więc odpowiada mu to. Nic nie zwojujesz chłopcze.
Wayne zrozumiał i podniósł się z klęczek. Konający mężczyzna pokazał mu środkowy palec, a chwilę później głowa opadła mu na piach i wyzionął ducha.
Ruszyli dalej nie sprawiając sobie trudu usunięciem ciał. Lystroth zapewnił, że po chwili zlecą się wrony oraz psy zamieszkujące las i nic z nich nie zostanie.
Po kilku godzinach zarządzili postój. Zeszli ze ścieżki w głąb lasu i tam ułożyli się do snu. Powietrze było rześkie, a leśne poszycie miękkie, więc szybko zasnęli.
Następnego dnia wyruszyli w dalszą wędrówkę. Leśna droga była trochę zarośnięta, ale łatwa do przebycie. Jednak w pewnym momencie przed nimi wyrosła przepaść. Wielka rozpadlina ciągnęła się kilkadziesiąt stóp w dół. Ever prawie spadłby razem ze swoim rumakiem, ale Wayne złapał go za rękaw. Młody wojownik w ostatniej chwili zdążył spiąć konia.
- No nieźle – skomentował łucznik. – Przeskoczyć nie idzie. Ze szeroka.
- Dobrze się złożyło – stwierdził Lystroth. – Blizna przypomniała mi, że powinniśmy skręcić. I tak oddaliliśmy się zbytnio od Drzewa Elfów. – Powinniśmy udać się teraz w lewo.
- Mapy mówią… - zaczął Glad.
- Chłopcze, mapy, to mapy. Rozmawiasz z facetem, który zna ten las jak własną kieszeń, a nawet lepiej.
Skręcili więc w gąszcz liści i gałęzi. Po kilku minutach mozolnej wędrówki las zrobił się mniej gęsty, a drzewa rosły rzadziej.
- Elfy też nie wyginęły? – spytał Wayne Benzertha. Odpowiedział mu jednak brat czarnowłosego krasnoluda.
- Nie wiem, chłopcze. – Pogładził bujną, rudą brodę. – Możliwe, że żyją gdzieś w Nieznanych Krainach lub za Wielkimi Igłami, ale las Blackhell dawno ich nie gościł. A szkoda. Dobrzy byli z nich łucznicy. Przydaliby się tacy każdemu.
Wayne pokiwał głową, ale nie odezwał się. Glad jechał w milczeniu. Tyłek bolał go od ciągłej jazdy i podskakiwania na wzniesieniach terenu. Włosy lepiły mu się od potu, a krótkie nóżki domagały się odpoczynku. Zastanawiał się, czy podobnie czują się jego towarzysze. Na podstawie obserwacji można było stwierdzić, że Ever tak, a Weny, jeśli nawet, to nie dawał tego po sobie poznać. Jechał z kamiennym wyrazem twarzy i prawie w ogóle się nie odzywał. Za to Lystrothowi usta się nie zamykały. Cały czas rozprawiał o lesie, karczmach, o wszystkim. Jego brat był małomówny, podobnie jak Wayne. Glad bardziej polubił rudowłosego krasnoluda niż mrukliwego Benzertha. Nie ufał mu.
Jego rozmyślania przerwał ożywiony głos Lystrotha:
- Zaraz Blackhell się kończy! Za chwilę powinniśmy wyjść z lasu. Do Drzewa Elfów już niedaleko. Za godzinę powinniśmy dotrzeć.
Na całe szczęście, pomyślał Glad. Według jego obliczeń, słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, choć go nie widział. W lesie było ciemno, ale promyki światła przedostawały się co jakiś czas przez splątane korony drzew.
Po chwili wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń. Słońce świeciło im w twarze i na początku nie byli zdolni nic zobaczyć.
- Takie są skutki zbyt długiego przebywania w Blackhell – stwierdził Lystroth. – Miejcie na początku przymrużone oczy, to się przyzwyczaicie.
Zrobili, jak radził i po chwili ich oczy funkcjonowały normalnie. Słońce powoli zaczynało zachodzić, ale było jeszcze jasno. Tak, jak przewidział Glad. Przed nimi, w odległości kilkudziesięciu stóp rosło drzewo. Ogromne i rozłożyste o liściach, które zdawały się być złote.
- Drzewo Elfów – szepnął Glad i zeskoczył z konia. Zignorował tępy ból w lewej nodze i ruszył niezdarnie w stronę drzewa. Usłyszał, że towarzysze jadą za nim. Usłyszał krzyk i odwrócił się, aby sprawdzić, co się stało. Wayne trzymał się za ramię, a jego ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Uderzenie Lystrotha wystarczyło, aby zsunął się z konia na ziemię. Ever zaatakował krasnoluda, jednak ten zamachnął się toporem, odcinając przednią nogę rumakowi młodzieńca. Glad patrzył bezradnie, jak ciało zwierzęcia przygniata jego przyjaciela. Lystroth splunął i z uśmiechem na ustach ruszył w stronę Glada. Za nim jak duch podążał Benzerth. Lord Errey nie mógł się ruszyć. Wiedział, że to jego koniec. Nie miał szans uciec, a tym bardziej walczyć. Sztylet nie równał się z toporem, tak samo, jak karzeł nie równał się z dwoma silnymi krasnoludami.
- Lord Goldenhill dobrze zapłaci za twoją głowę, Duży Lordzie! – Na twarz Lystrotha wypłyną okrutny uśmiech, lecz za moment zniknął. Jego oczy zaszły mgłą, a on osunął się na ziemię. Za nim, z zakrwawionym sztyletem w ręce stał Benzerth. Glad patrzył to na niego, to na martwe ciało Lystrotha.
- Dziękuję – wydusił wreszcie. Wytarł pot z czoła wierzchem dłoni i podszedł do leżących dalej przyjaciół. Ever wygramolił się już spod konia, za to Wayne wyglądał nie najlepiej. Z jego prawego ramienia wylewała się krew plamiąc trawę, na której leżał. Twarz miał rozognioną i całe jego ciało drgało.
Benzerth podbiegł i wylał na ranę jakiś płyn. Następnie wyciągnął bandaż i owinął ramię chłopaka jasnym materiałem. Zawiązał mocno, żeby zatamować krwawienie. Robił to tak sprawnie, jakby był uzdrowicielem.
- Chłopak powinien z tego wyjść – zwrócił się do Glada. – Lordzie Errey, Drzewo Elfów jest do twojej dyspozycji. – Gestem wskazał na rozłożyste drzewo mieniące się w promieniach zachodzącego słońca. Glad sztywnym krokiem ruszył w tamtą stronę, chociaż wiedział już, jaka będzie odpowiedź. Zatrzymał się przed grubym pniem i dotknął go dłonią. Przez rękę, aż do łokcia, przeszedł go dreszcz.
- Kto zabił lorda Ferrada Errey’a? – Wypowiedział te słowa szeptem i cofnął się o krok. Na początku nic się nie działo, ale po chwili od drzewa oderwał się mały kawałek kory, na którym widniał napis: Lorda Ferrada Errey’a zabił jego syn – Radamel Errey.
Droga powrotna minęła im bez większych problemów. Benzerth stwierdził, że nie powinni jechać Cierniowym Traktem, ponieważ było to zbyt oczywiste dla ich ewentualnych wrogów. Ruszyli więc brzegiem Blackhell w stronę Jeziora Eye. Krasnolud wyjawił im, że niestworzone opowieści o dzikich plemionach, które rzekomo zamieszkują brzegi Eye są zwykłą bajką. Nie wiedział, co prawda, jak się ma sytuacja po drugim brzegu. Wayne jechał z zabandażowaną ręką nadzwyczaj sprawnie. Lejce trzyma tylko jedną ręką, ale i tak jego koń nie zbaczał z kursu. Po drodze natrafili tylko na dwóch przeciwników, ale Ever do spółki z Benzerthem szybko się z nimi rozprawili. Glad jechał trochę z tyłu, za swoimi przyjaciółmi i rozmyślał. Jak syn może zabić swojego ojca? Dla niego było to niewiarygodne, nie do pojęcia. Miał ochotę zabić Radamela. Zabiłby go i nie płakał po nim. O ile mógłby to zrobić. Spodziewał się, że jego brat nastawił już wszystkich przeciwko niemu i zasiadł na tronie Goldenhill. Ciężko będzie go odzyskać. Glad nawet by się o to nie starał, gdyby nie wiedział, jakim człowiekiem jest Radamel.
Podróżowali całą noc i gdyby nie było z nimi Benzertha, to z pewnością by się zgubili. Na szczęście krasnolud znał świetnie drogę i nad ranem Blackhell się skończył i w dali ujrzeli zamki Birhold i Sentry Stone. Były swego rodzaju murem, który oddzielał południową część królestwa od Nieznanych Krain. Warownie na tle wschodzącego słońca wyglądały niesamowicie i Glad nie mógł się na nie napatrzeć. Wreszcie oderwał wzrok i ruszyli dalej.
Do Goldenhill dotarli, kiedy słońce świeciło już wysoko nad horyzontem. Glad wjechał na dziedziniec i, o dziwo, nikt go nie zatrzymał. Benzerth postanowił, że zostanie w Blackhell, chociaż Glad obiecywał mu wysokie nagrody. Wolał na razie się nie ujawniać.
- Glad! – Odwrócił się i ujrzał Wielkiego Maga, który zmierzał w jego stronę. – Wróciłeś!
Karzeł uśmiechnął się i odrzekł:
- Wróciłem i wiem, kto zabił mojego ojca.
- Ja chyba też.
- Radamel. – Glad niemalże wypluł to słowo. Nienawidził swojego brata. Za wszystko, co do tej pory uczynił.
- Tak myślałem. – Wziął od karła kawałek kory, na którym złotym literami było napisane, kto zabił lorda Goldenhill. – Muszę sprawdzić, czy da się zniszczyć ten kawałek drewna. – Widząc nic nie rozumiejące spojrzenie Glada wytłumaczył: - To znaczy, jeśli to kora z Drzewa Elfów, jest odporna na moją magię. Nie można jej zniszczyć, ani zmazać napisu. – Rzucił drewienko na ziemię i uderzył w nie snopem swojej mocy. Glad wiedział, że to kawałek Drzewa Elfów, ale w tamtej chwili wstrzymał oddech. Kora jednak pozostała nienaruszona.
Udali się do sali zebrań. Glad wpadł do pomieszczania i zastał Radamela zasiadającego na tronie. Prowadził ożywioną rozmowę z Merinem. Kiedy ujrzał starszego brata jego twarz spochmurniała. Karzeł natomiast stanął na jednym z krzeseł i przemówił do strażników stojących przy ścianach sali.
- Wiecie, kto zabił lorda Ferrada? – Jego głos rozniósł się po pomieszczeniu. – Ten człowiek! – Wskazał palcem na Radamela, który pobladł na te słowa. – Ja jestem prawowitym następcą tego tronu! Aresztować zdrajcę!
Na początku nikt nie drgnął i na twarz Radamela zaczął wypływać chytry uśmieszek, lecz zaraz przemówił Wielki Mag:
- Słyszeliście lorda Errey’a? To był rozkaz!
Strażnicy pochwycili Radamela i zakuli go w kajdany, a następnie zaciągnęli do jednej z zamkowych cel. Glad poczłapał do tronu i wdrapał się na niego. Głupio się czuł siedząc na nim z nogami nie dosięgającymi posadzki.
- Przyzwyczaisz się. – Uśmiechnął się Wielki Mag.
Następnego dnia, na zamkowym dziedzińcu ustawiono drewniany podest, na którym miała odbyć się egzekucja. Przyprowadzono Radamela Errey’a, odczytano winę i wyrok, a następnie na podest wszedł kat. Natłuszczone ciało świeciło w promieniach słońca i Glad sobie o czymś przypomniał. O swojej obietnicy.
- Ja to zrobię! – Na dziedzińcu zaległa cisza. – Ja zetnę Radamela! Obiecałem.
Nikt nic nie powiedział. Był pewien, że gdyby nie tytuł lorda śmiali by się z niego i kpili. Wszedł na podest i wziął w obie ręce ciężki miecz. Spojrzał na brata i powiedział sobie w myślach, że nie będzie miał litości.
Uniósł ostrze nad głowę i nagle poczuł, że ma więcej siły. Szybkim ruchem opuścił ostrze, a głowa Radamela potoczyła się po drewnianych deskach. Dotrzymałem obietnicy, pomyślał Glad i zszedł podestu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Młodych Pisarzy Strona Główna » Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
  ::  
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group   ::   template subEarth by Kisioł. Programosy   ::  
Regulamin