Forum Młodych Pisarzy
Forum dla wszystkich fascynatów pióra
FAQ  ::  Szukaj  ::  Użytkownicy  ::  Grupy  ::  Galerie  ::  Rejestracja  ::  Profil  ::  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  ::  Zaloguj


[R][T][+13] Blizny

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Młodych Pisarzy Strona Główna » Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:04, 18 Wrz 2012    Temat postu: [R][T][+13] Blizny

Wrzucam wszystko, co było już na starym forum, czyli wszystko, co do tej pory napisałem. Jak ktoś będzie zainteresowany, to postaram się kontynuować.

_____________________________________

Rozdział 1.

Lekcja matematyki. Matt i Patrick Rubio jako bracia, siedzieli razem w ostatniej ławce. Byli bliźniakami, ale różnili się wyglądem. Matt był chłopakiem z czarnymi, kręconymi włosami i zielonymi oczyma. Patrick, starszy o dwie minuty i wyższy od Matt’a o kilka centymetrów był niebieskookim blondynem. Jego włosy były w kolorze słomy i lekko pofalowane. Mieli po czternaście lat.
- Aby obliczyć pole trapezu należy jego podstawy dodać do siebie i… - głos pana Wood’a roznosił się po sali.
- Ale przynudza – Matt szturchnął brata w ramię. – Dobrze, że to już ostatnia lekcja.
- Co? – Patrick podniósł głowę. – Mówiłeś coś?
- Spałeś? – udał zdziwionego Matt.
- Taaa. Ale tylko chwilę.
- Bracie Rubio! – pan Wood uderzył wielką linijką w tablicę. – Cisza!
- Tak jest panie profesorze! – odpowiedzieli jednocześnie. Pan profesor był starszym, bardzo chudym i drobnym mężczyzną. Nosił krótkie, siwe włosy i również siwą bródkę. Uczniowie lubili go, bo był wesołym człowiekiem.
Resztę lekcji spędzili w ciszy. Pan Wood z przejęciem opowiadał o trapezach i rombach, a klasa udawała, że słucha.
Kiedy wreszcie zabrzmiał upragniony dźwięk dzwonka dzieciaki wybiegły z klasy.
- Do domu? – spytał Patrick wiążąc sznurowadła.
- Chyba tak – mruknął Matt. – Bo gdzie indziej?
- Sam nie wiem, ale nie chce mi się tam wracać. Nudno strasznie będzie, niania będzie nam kazała odrabiać lekcje i się uczyć do wieczora.
Wyszli z budynku szkolnego i skierowali się do domu. Mieszkali w cztero piętrowym budynku na ostatnim piętrze.
- Siema klony! – usłyszeli za sobą gruby głos. Odwrócili się. Za nimi stał Todd z jakimś chudym chłopakiem . Todd był największym łobuzem w szkole i największym chłopakiem. Miał prawie łysą głowę i był bardzo gruby.
- Spadaj! – warknął Matt.
- Oho! Mały chce się bić! Może go uratujesz przed śmiercią, co Patrick? – zaśmiał się Todd.
- Zamknij się! – wycedził przez zęby Patrick.
- Bo co? – spytał z przekąsem. – Pobijesz mnie?
- Nie chciałbyś tego – mruknął Patrick, a Todd zaśmiał się w głos.
- Idźcie już lepiej do taty się poskarżyć! – odparł. – Chwila, oni przecież nie mają ojca!
Tego było za wiele dla Matt’a. Napiął wszystkie mięśnie i uderzył Todd’a w brzuch. Ten zgiął się pod wpływem uderzenia, a Matt podskoczył i kopnął go kolanem w nos. Osiłek zawył z bólu i z wściekłości.
- Spadamy – rzucił Patrick i obaj ruszyli pędem przez ulice.
- Goń ich! – zawył Todd na chłopaka, który stał obok niego. Ten jak na komendę rzucił się za uciekającymi bliźniakami. Po chwili gonił ich też Todd, który otrząsną się już po ciosie. Krew leciała mu z nosa i był cały czerwony na twarzy.
- Ale narobiłeś! – wysapał Patrick.
- A ty byś tak bezczynnie stał i słuchał ja gada o naszym ojcu?! – spytał Matt kiedy skręcili w zaułek.
- Oczywiście, że nie. Tylko, że nie bił bym największego woła w szkole!
- To co byś zrobił?
I tu skończyły się odpowiedzi Patrickowi.
- Nie wiem, ale na razie skupmy się na tym, żeby nas nie dogonili.
Znowu skręcili. Tylko tym razem to była ślepa uliczka. Gładka ściana wysoka na ponad dwa metry. Słyszeli za sobą wściekłe krzyki Todd’a i zdumione krzyki przechodniów.
Matt pierwszy zaczął działać. Puścił się pędem w stronę ściany.
- Co ty… - Patrick nie dokończył, bo zobaczył jak jego brat odbił się od maski mercedesa i złapał krawędzi ściany.
- Szybko! – krzyknął Matt, który już wdrapał się na ścianę.
Patrick nie zastanawiając się długo popędził w stronę ściany. Za sobą usłyszał ryk Todd’a. W następnej chwili odbił się od maski samochodu i wdrapał na ścianę. Kiedy już przeszli ze ściany na dach jednego z budynków Todd postanowił spróbować tego samego manewru, ale poślizgnął się i uderzył twarzą o przednią szybę. Włączył się alarm. W normalnej sytuacji bliźniacy pewnie pokładaliby się ze śmiechu, ale teraz zależało im, żeby nikt ich nie zobaczył. Pokrycie kosztów mocno wgniecionej maski mercedesa to na pewno nie było coś, na co ich rodzina mogłaby sobie pozwolić.
- Wiesz, że zgubiliśmy plecaki? – mruknął Patrick.
- Taa. I do tego nie możemy wrócić do domu. Ten młotek i jego zbiry będą na nas czekać.
- Do James’a? – spytał Patrick.
- No jasne! – Matt wyszczerzył zęby w uśmiechu.
James był ich najlepszym kumplem. Mieszkał w domu jednorodzinnym na Manhattanie, tak jak bliźniacy. Tyle, że po drugiej stronie osiedla.
James miał, krótkie, ciemnobrązowe włosy i odstające uszy. To był jego znak rozpoznawczy.
Kiedy wreszcie doszli do jego domu zaczynało się ściemniać. W mgnieniu oka wdrapali się na drzewo, które rosło w ogrodzie James’a i usiedli na parapecie okna jego pokoju.
James stał do nich tyłem w samych bokserkach i śpiewał do szczoteczki do zębów piosenkę „Hot and Cold”.
- Siema stary, może byś się ubrał – mruknął Matt. James wrzasnął i gwałtownie się odwrócił.
- Aaa. To wy – powiedział nieco piskliwym głosem. – Nie spodziewałem się was.
- To pewnie dla tego skakałeś w samych gaciach, co? – Patrick wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chyba tak – przytaknął. – A więc, co was do mnie sprowadza?
- Problemy, stary – jęknął Matt na myśl, że jutro w szkole będą mieli na głowie Todd’a i całą jego „świtę”.
- Co znowu zrobiliście?
- Matt pobił Todd’a – wyjaśnił Patrick. Oczy Jamesa zrobiły się nagle bardzo duże i okrągłe.
- Todd’a Reid’a? – spytał.
- Tak, tak – powiedział zniecierpliwiony Patrick. - Możemy zostać na noc?
- No jasne! Rozgośćcie się.

Większą część nocy trwał maraton na PlayStation, a resztę gadanie o co ładniejszych dziewczynach ze szkoły. James uczył się tam gdzie Matt i Patrick tylko w o rok starszej klasie. Zawsze miał słabe oceny, ale nigdy się tym nie przejmował. Tylko z wychowania fizycznego dostawał zawsze same szóstki.
- Idziecie jutro do szkoły? – zagadnął James. – Todd będzie na was czekał. Pewnie przez całą noc wymyślał dla was tortury. Może nawet zrobi listę i będziecie mogli sobie wybrać.
- Pójdziemy – zdecydował Matt. – Jakoś sobie poradzimy.
James ryknął śmiechem.
- Szczerze wątpię! – ocenił. – Z Todd’em i jego przygłupami nikt nie da sobie rady.
Milczeli.
- To co? Pizza? – zaproponował James, żeby przerwać nieznośną ciszę. – Ja stawiam.



Rozdział 2.


Matt i Patrick wyszli od Jamesa przed piątą. Było jeszcze trochę ciemno. Szli rozmyślając czy przeżyją ten dzień w szkole. Nie będzie to łatwe zadanie.
- Idziemy do domu, nie? – spytał Patrick.
- Tak. Todd’a raczej już tam nie będzie.
- Tak myślisz? – Patrick uniósł brwi. – On nie wygląda na gościa, który miałby nam odpuścić.
- Wiem, ale chyba nie stał przed naszym domem całą noc…
W milczeniu doszli do swojego domu. Robiło się już trochę jaśniej.
- Niania pewnie umiera za strachu – westchnął Matt.
- Tak. Mogliśmy zadzwonić od Jamesa.
Weszli do domu.
- Myślisz, że śpi? – spytał Patrick, ale za chwilę znał już odpowiedź na swoje pytanie.
- Wróciliście wreszcie! – zawołała niania z kuchni. – Martwiłam się.
- Przepraszamy.
Niania była osobą raczej starszą. Siwe włosy spięte zawsze w idealny kok dawno pokryła siwizna. Nosiła okrągłe, grube okulary, szare sukienki i białe bluzki. Była drobną, chudą osobą z wielkim sercem. Zawsze była ich nianią. Czyli odkąd pamiętali.
- Siadajcie do stołu! Musicie być bardzo głodni.
Bracia spojrzeli po sobie. Przed chwilą zjedli dwie duże pizze na grubym cieście i byli raczej najedzeni. Usiedli jednak do stołu i zaczęli wmuszać w siebie kanapki z żółtym serem.
- Hola! – krzyknęła niania. – Umyliście ręce?
Powlekli się do łazienki i umyli ręce. Kiedy z powrotem usiedli do stołu niania powiedziała:
- Chłopaki? Może powiedzielibyście mi gdzie byliście całą noc?
- U Jamesa – odpowiedział Patrick wpychając sobie pół kanapki do ust.
- Po co? Nie mogliście wrócić do domu?
- Tak jakby – przyznał Matt.
- Kłopoty w szkole? – zgadywała niania.
- Chodzi o to, że jak jutro pójdziemy do szkoły to… - zaczął Patrick, ale w nagle Matt zaczął głośno kasłać.
- Co jest? – spytała niania.
- Złapał mnie okropny kaszel – stęknął. – Pójdę przemyć gardło w łazience. Patrick, pójdziesz ze mną?
Wybiegli z kuchni i wpadli do łazienki.
- Odbiło ci! – syknął Matt.
- O co ci chodzi?!
- Jak byś zakablował to dopiero mielibyśmy problemy!
- Racja – zgodził się Patrick. – Nikt nie lubi kabli.
- Co tu się dzieje chłopaki? – spytała niania wchodząc do łazienki.
- Złapał mnie straszny atak kaszlu – skłamał Matt. Niania przeszyła go wzrokiem.
- Lepiej żebyś mówił prawdę – pouczyła go. – Nawet najgorszą prawdę.

Po wmuszeniu w siebie śniadania udali się do szkoły. Obaj denerwowali się tym, co może ich spotkać. Nie raz zostali już pobici, ale teraz Todd na pewno przygotował dla nich coś najgorszego z możliwych.
Szli w milczeniu pogrążeni we własnych myślach.
Patrick zastanawiał się kiedy ich mama wróci do domu. Nie mieli ojca, dlatego musiała pracować dzień i noc, aby ich utrzymać. Na szczęście niania nie miała dużych wymagań finansowych i za swoją pracę dostawała 75 dolarów. Patrick nie wiedział jak to jej starczało na życie, ale w końcu nie musiała płacić za mieszkanie bo mieszkała z nimi.
Matt myślał o ojcu. Dlaczego od nich odszedł? Co prawda matka wmawiała im, że zginął, ale on wiedział, że prawda była zupełnie inna. Jak mógł ich zostawić i skazać ich matkę na harowanie po nocach? Dlaczego to zrobił? Ta myśl nigdy nie dawała mu spokoju.
Wreszcie dotarli pod bramę szkoły. Od razu zobaczyli Todd’a. Z resztą trudno go było nie zauważyć. Był wielki i rzucał się w oczy.
Jego nos był dziwnie przekrzywiony, a oczy wściekle patrzyły na bliźniaków. Na szczęście przy wejściu do budynku stały dwie nauczycielki, dlatego posłał im tylko spojrzenie, które mówiło coś w stylu: „Jesteście martwi!”.
Po pierwszej lekcji wyszli na korytarz i prawie od razu wpadli na Todd’a.
- Witam! – warknął. – Przygotowałem dla was coś specjalnego!
Otoczyło ich pięciu osiłków.
- Ruszajcie się – warknął jeden z nich.
Uczniowie dziwnie patrzyli na dwójkę czternastolatków idących przez korytarz w asyście kolegów Todd’a.
Wyszli na dziedziniec i udali się na tyły szkoły.
- Mam nadzieję, że wiecie dlaczego się tu znaleźliście – Todd powiedział to zdanie niemal bezgłośnie.
- Spadaj – warknął Matt, ale wielka pięść jednego z osiłków trafiła go w szczękę.
- Zamknij się gnojku! – ryknął Todd i wyciągnął z kieszeni nóż. – Jeżeli będziecie stawiać opór to niestety będę zmuszony tego użyć.
Ostrze groźnie połyskiwało w promieniach porannego słońca.
- Co mamy robić? – spytał Patrick.
- Po pierwsze, nie nakablować. – Todd spojrzał na braci, żeby zobaczyć, czy zrozumieli. – Po drugie, nie ruszać się, tylko cierpliwie znieść to co dla was szykujemy. Każda próba ucieczki będzie was słono kosztować.
Matt chciał coś powiedzieć, ale jeden z chłopaków złapał go za włosy i uderzył jego głową o ścianę.
- Na czym skończyłem? A tak. Każda próba ucieczki będzie was słono kosztować. Kosztować finansowo też – uśmiechnął się. – Jeśli spróbujecie dać nogę moi chłopcy wpadną do waszego mieszkania, zrobią krzywdę niani i zdemolują masz dom. Tak samo będzie, jeżeli nakablujecie. Zrozumiano?
Patrick zaklął na niego, ale ostrze noża było niebezpiecznie blisko jego gardła więc wolał być cicho.
- Rób co masz robić – warknął. W następnej chwili poczuł ból pod kolanem i padł na ziemię. Słyszał stłumiony krzyk Matt’a, ale nic nie mógł zrobić. Błyskawicznie spadła na niego lawina uderzeń i kopniaków, ale był na nią przygotowany. Czuł jak pulsuje mu w głowie. Oczy zaszły mu mgłą. Ból był nieznośny. Miał ochotę krzyczeć, ale to przyniosłoby jeszcze gorszy efekt.
Todd i jego zbóje nie patrzyli co kopią, ani w co uderzają. Najważniejsze było, żeby zadać ból. Tylko to się liczyło. Uderzenia spadały Patrickowi na głowę, ramiona, brzuch. Wszędzie. Poczuł jak ciepła stróżka krwi spływa mu po czole.
- No, na razie wystarczy! – zaśmiał się Todd, kiedy wreszcie skończył bić Matt’a. – Na razie kretyni!
Odszedł.
Patrick próbował wstać, ale na próżno. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Kolejna próba i ten sam efekt. W końcu udało mu się wstać. Podtrzymując się ściany ruszył w stronę brata.
Nie ruszał się.
Przez głowę Patricka przeszła straszna myśl.
Nie. Poruszył się.
Tak naprawdę, to Matt powinien dostać większy łomot niż jego brat. W końcu to on uderzył Todd’a. Jeśli tak, to Patrick nie chciał myśleć jaki ból czuje Matt.
- Bracie – szepną. – Słyszysz mnie?
Cisza.
Podszedł do Matt’a i nim potrząsną.
- Głupku! Po co mną tak trzęsiesz?
- Przepraszam. Dasz radę wstać?
- Tak, tak. Chyba nic mi nie jest. Myślisz, że zostawi nas już w spokoju?
- Nie wiadomo. Chodźmy. Zaraz się skończy przerwa.

Zanim Matt wstał, przerwa się kończyła. Chwiejnym krokiem udali się do sali, gdzie mieli mieć chemię.
- Czemu wchodzicie piętnaście minut po dzwonku! – powiedziała surowym tonem pani Mirten.
- My tylko…
- Chwileczkę – powiedziała już łagodniej. – Co wam się stało?
Zamarli.
Co mają powiedzieć? Że się przewrócili? Raczej im nie uwierzy. Jak powiedzą, że pobił ich Todd będą mieli spory problem.
- Pobiliśmy się – mrukną Matt.
- Słucham?! – krzyknęła pani Mirten. – Dobrze, siadajcie. Potem sobie porozmawiamy.

W końcu sobie nie porozmawiali, bo pod koniec lekcji jednemu z uczniów zaczęła lecieć krew z nosa. Pani Mirten wyjątkowo nie lubi krwi. Nie lubi nawet na nią patrzeć. Mało powiedziane, że nie lubi. Po prostu na jej widok mdleje. Tak było i tym razem. Kilkoro uczniów pobiegło po panią pielęgniarkę, a przewodniczący klasy po pana woźnego.
Kiedy lekcja się skończyła wszyscy wyszli z sali zostawiając na w pół przytomną panią Mirten w towarzystwie pani pielęgniarki.

Todd i jego kumple stali przed wejściem do stołówki czekając na braci Rubio. Nie mieli zamiaru odpuścić.
Matt i Patrick kiedy wyszli z za rogu udali, że ich nie widzą.
- Idziecie zjeść? – spytał z fałszywym uśmiechem Todd.
- Taa – mruknął Patrick.
Weszli na stołówkę i usiedli w kącie. Za nimi weszli Todd ze swoimi kumplami.
- Możemy się dosiąść? – spytał jeden z osiłków.
- Skoro musicie…
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale tylko przez chwilę.
Todd złapał Matt’a za włosy i wsadził mu twarz w gorący obiad. Ten wrzasną i próbował się wyrwać.
Na próżno. Todd trzymał go w żelaznym uścisku.
Na pomoc bratu przyszedł Patrick. Złapał szklankę i trzasną nią o głowę osiłka.
Rozbrzmiał okrzyk zaskoczenia i bezwładne ciało Todd’a przygniotło jednego z jego kumpli.
- Szybko! – rzucił Patrick i obaj bliźniacy byli prze drzwiach stołówki. Biegli ile tchu szkolnymi korytarzami, aż dotarli do swojej sali. Wzięli plecaki i wyskoczyli przez okno. Musieli uciec zanim Todd odzyska przytomność.



Rozdział 3.


Zakapturzona postać w czarnym płaszczu stała na dachu jednego z budynków i obserwowała wyjście ze szkoły. Jej blond włosy powiewały na wietrze. Skośne oczy uważnie wpatrywały się w drzwi budynku.
Jakiś ruch.
Dwóch chłopaków wyskoczyło przez okno. Przebiegli tuż pod nim.
Czas działać.
Postać przebiegła kilka metrów po dachu budynku, a następnie przeskoczyła na następny. Chłopcy biegli równolegle z nią, tylko, że ona była na górze, a oni na dole.
„Ciekawe, przed czym uciekają?” – zastanawiała się. Odwróciła się i już znała odpowiedź. Na końcu ulicy pojawiła się grupka chłopaków z kijami bejsbolowymi. Nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych do uciekinierów.
W pewnym momencie jeden z chłopaków potkną się i runą na ziemię. Jego towarzysz próbował mu pomóc.
Za wolno.
Banda osiłków już ich doganiała.
Mężczyzna w czarnym płaszczu, bo był to mężczyzna, postanowił wkroczyć do akcji. Nie chciał pozwolić, żeby chłopakom coś się stało. Na razie nie.

Matt i Patrick pędzili ulicą wymijając przechodniów. Goniło ich kilku chłopaków Todd’a. Kolejny raz znaleźli się w takiej sytuacji. Tylko tym razem mieli mniej szczęścia.
W pewnym momencie Matt odwrócił się, żeby zobaczyć jak daleko są ich prześladowcy i się potknął. Patrick podjął desperackie próby szybkiego podniesienia brata, ale na próżno. Prześladowcy byli coraz bliżej.
Matt’owi wydawało się, że leżał na ziemi całą wieczność. W rzeczywistości było to nie więcej niż dwadzieścia sekund. Niestety te dwadzieścia sekund starczyło ich prześladowcom, żeby do nich dobiec.
Przechodnie uciekali w różne strony nie chcąc oberwać kijem bejsbolowymi. Patrick runął na ziemię, kiedy jakiś ze zbirów go podciął. Jeden z chłopaków zamachnął się na niego swoim kijem. Matt przygotował się już na okrzyk bólu swojego brata, ale zamiast tego usłyszał inny odgłos.
Kij upadł z głuchym odgłosem na ziemię. Jego właściciel stał i gapił się na shuriken, który utkwił w drewnie.
Świst.
Kolejny.
I jeszcze jeden…
Następne trzy kije bejsbolowe potoczyły się po ziemi.
Chłopcy zaczęli uciekać, bojąc się, że następny shuriken trafi w nich. Bracia pobiegli w stronę swojego domu, a ich prześladowcy w stronę szkoły.

Mężczyzna w czarnym płaszczu patrzył przez chwilę jak przestraszone dzieciaki uciekają. Właściwie to trudno go było nazwać mężczyzną. Był młody. Nie wiele starszy od tamtych chłopaków.
Teraz, kiedy bliźniacy popędzili w stronę swojego domu, on nie zastanawiał się długo i ruszył za nimi. Musiał się dowiedzieć gdzie mieszkają.

- Co to było!? – wrzasnął Matt, kiedy wpadli do mieszkania i zamknęli za sobą drzwi. Obydwaj byli niesamowicie przestraszeni.
- Nie wiem – odrzekł spokojniej Patrick. – Jacyś ninja czy coś.
- Właśnie! Ninja! Zawsze chciałem zostać ninja!
- Matt, wiesz, że taki shuriken można kupić w pierwszym – lepszym sklepie?
- Wiem, ale to nie wyklucza, że uratował nas jakiś ninja – stwierdził Matt rozmasowując rozbolały po upadku łokieć.
- Co się tu dzieje? – spytała niania, która nagle pojawiła się za plecami Patricka.
Matt znacząco spojrzał na brata. Czas powiedzieć.
- Mamy kłopoty w szkole – zaczął. – Głównie chodzi o mnie. Dołożyłem jednemu starszemu chłopakowi. I teraz mści się na mnie i przy okazji na Patrick’u.
Niania wyglądała, jakby jej ulżyło.
- Mam nadzieję, że sobie poradzicie – mruknęła i wyszła.
- Myślałem, że trochę się przejmie – powiedział Matt.
Patrick nie odpowiedział.
Udali się do swojego pokoju. Kiedy otworzyli drzwi nie mogli powstrzymać okrzyku radości.
- Mamo! – krzyknęli jednocześnie. Siedziała na ich łóżku i uśmiechała się do nich.
- Cześć chłopaki – powiedziała. – Dawno się nie widzieliśmy.
Bliźniacy uwielbiali spędzać czas z mamą. Lubili kiedy była w domu. Nie to, żeby nie lubili niani, ale po prostu z nią widzieli się codziennie, a widok matki był rzadkim „luksusem”.
- To co robimy? – spytała z uśmiechem mama.

Resztę dnia spędzili rozmawiając, grając w gry planszowe i jedząc zapiekanki, które zrobiła ich mama. Chłopcy prawie zapomnieli o szkolnych problemach. I wtedy padło pytanie ich mamy:
- Co słychać w szkole?
Uśmiechnięci dotąd bracia posmutnieli.
- Coś się stało? – spytała mama. Oni nie umieli jej okłamywać.
- Gnębi nas taki chłopak – zaczął Patrick. – Raz jak gadał o naszym ojcu to mu Matt przyłożył i się zdenerwował.
- I teraz chce na zabić – podsumował Matt.
- Zawsze się w coś wpakujecie! – ich matka złapała się pod boki. – Przestańcie się wdawać w bójki.
- Dobrze mamo – odrzekł Patrick.
- A teraz do łóżek – powiedziała. – Jutro rano idziecie do szkoły.
Inne dzieciaki pewnie by jeszcze dyskutowały, ale oni tylko przytaknęli i poszli do swojego pokoju. Kiedy Patrick brał prysznic, Matt podszedł zasłonić okno.
Wyjrzał i krzyknął. Zamrugał kilka razy oczami, żeby się upewnić, czy oczy nie płatają mu figli.
Spojrzał jeszcze raz na drzewo, które rośnie przy ich bloku. Tym razem nie zauważył czarnej postaci siedzącej na jednej z gałęzi.
- Pewnie się przewidziałem – mruknął do siebie.

Zobaczył mnie? Raczej tak, ale może uznał, że mu się przewidziało, myślał mężczyzna w czarnym płaszczu wchodząc na dach jednego z budynków. Nawet jeżeli mnie widział, to przecież zaraz zniknąłem, usprawiedliwiał się.
Był wściekły na siebie, że chłopak go zobaczył. Ktoś taki jak on nie powinien tak łatwo się zdradzić. A może Mistrz miał rację? – zamyślił się.



Rozdział 4.

Bracia kończyli właśnie ostatnią lekcję. Todd nie zamierzał im odpuścić. Tego dnia mieli już dwa razy twarz w muszli klozetowej oraz zostali pobici kijami bejsbolowymi, czego skutkiem był niesamowity ból żeber oraz głowy.
Wyglądali strasznie. Większość osób myślała, że bracia są z patologicznej rodziny i bije ich ojciec. Inni widzieli na własne oczy, jak Todd i jego kumple okładali ich pięściami. Oczywiście nikt nikomu nic nie mówił, nie chcąc narażać się szkolnemu tyranowi.
- Idę na piłkę – oznajmił Matt Patrickowi, kiedy wychodzili z sali. – Może pan Reid weźmie mnie na zawody.
- Nie ma mowy! Chcesz, żeby Todd cię dorwał?
- Patrick, ja muszę, po prostu muszę jechać na te zawody.
- Ale… - zaczął blondyn.
- Todd przecież nie chodzi nawet na piłkę nożną.
- Dobra – zgodził się Patrick, mimo, że bardzo bał się o brata. – Ale będę czekał na ciebie przed szkołą. O której kończą się zajęcia?
- O 15:30.
- Jeśli nie wyjdziesz ze szkoły o 15:45 idę cię szukać.
- Dobra. Wszystko będzie dobrze – uśmiechną się Matt. – Do zobaczenia!
- Cześć – rzucił Patrick patrząc jak jego brat odchodzi w stronę sali gimnastycznej.
W normalnych okolicznościach Patrick poszedłby z bratem pograć w piłkę. Obydwaj to uwielbiali, ale tym razem on musiał iść poprawić sprawdzian z matematyki.
Czuł się dziwnie. Jako bracia bliźniacy rzadko się rozdzielali. Oprócz tego bardzo martwił się o brata.
W końcu ze ściśniętym żołądkiem udał się w stronę sali matematycznej.

- Zacznijcie pisać! – polecił pan Wood. – Powodzenia!
W sali był tylko Patrick, jakaś ruda dziewczyna z aparatem na zębach i Olly. Chłopak był wielki. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt i zero mózgu.
Patrick przeczytał zadania, ale nie mógł się skupić. Za bardzo martwił się o brata. Czuł, że stanie się coś złego.

Po czterdziestu pięciu minutach pan Wood zaskrzeczał:
- Odłóżcie długopisy!
Uczniowie zrobili tak jak kazał i oddali mu sprawdziany.
- Czemu nic nie napisałeś Patrick? – nauczyciel patrzył ze zdziwieniem na pustą kartkę.
Ten wzruszył ramionami.
- Wiesz, że nie lubię stawiać złych stopni, ale w tym wypadku nie mogę nic poradzić. – starszy mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.
- Rozumiem – mruknął Patrick i wywlókł się z klasy.

Chłopak wyszedł ze szkoły i udał się w zaułek, z którego mógł obserwować drzwi szkoły. Cały czas było jasno, ale Patrick obawiał się, że koledzy Todd’a mogą go napaść nawet w biały dzień. Zresztą niedawno miało to już miejsce.
Usiadł na schodkach prowadzących do jednego z mieszkań i obserwował. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut Matt powinien wychodzić ze szkoły.

Matt wszedł z uśmiechem na twarzy do szatni. Był szczęśliwy. Pan Reid postanowił, że chłopak pojedzie na zawody. Nucąc pod nosem otworzył swoją szafkę i zaczął się przebierać. Podskoczył, kiedy usłyszał głos nauczyciela:
- Dobrze się spisałeś Matt. Pamiętaj, zbiórka po jutrze, o ósmej rano, przed szkołą.
- Tak jest, proszę pana! – chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pan Reid wyszedł i Matt zaczął się przebierać. Podczas gdy zakładał koszulkę usłyszał kroki. Pewnie pan Reid czegoś zapomniał, pomyślał.
W następnej chwili poczuł uderzenie i niewyobrażalny ból głowy. Następnie ktoś popchnął go i chłopak wpadł do szafki. Zanim drzwiczki zamknęły się całkowicie zobaczył wykrzywioną w grymasie triumfu twarz Todd’a. Potem zapadła ciemność.
- Miłego wieczoru! – zaśmiał się jego oprawca, na co odpowiedział mu wybuch śmiechu.
- Otwieraj głąbie! – wrzasnął Matt. Gdyby chłopak nie byłby zamknięty w szafce widziałby jak Todd drapie się w głowę i udaje, że się zastanawia.
- Wiesz, chyba jednak tego nie zrobię.
- I tak zaraz przyjdzie woźny i mnie wypuści – Matt starał się być spokojny i opanowany, ale głos mu się łamał. Możliwe, że przyjdzie mu spędzić noc w tej szafce.

Patrick kolejny raz spojrzał na zegarek. Była 15:43. Zaraz wyjdzie, mówił sobie w myślach. Nie wiedział, czemu się tak denerwuje. Miał po prostu złe przeczucie. Matt pewnie teraz wychodzi z szatni.
Dla zabicia czasu zaczął rzucać kamykami do pobliskiej studzienki. Nie było to trudne, a tym bardziej ciekawe, ale przynajmniej pomagało nie myśleć o bracie.
15:47
On powinien już być!, denerwował się Patrick. Patrzył na wyjście ze szkoły w nadziei, że zaraz ujrzy brata. Zamiast niego ujrzał jednak Todd’a wychodzącego z budynku.
Serce zaczęło mu mocniej bić. Jego podejrzenia okazały się prawdopodobnie prawdziwe.
Poczekał, aż Todd zniknie za rogiem i popędził do szkoły. Przy sekretariacie spotkał pana Reid’a.
- Dokąd się tak spieszysz, Patrick? – spytał z uśmiechem nauczyciel. – Czemu nie było cię na zajęciach? Zawsze przychodziłeś.
- Pisałem sprawdzian z matematyki – odpowiedział szybko chłopak, co nie było do końca prawdą, ponieważ oddał pustą kartkę. – Widział pan Matt’a?
- Tak. Był w szatni, kiedy wychodziłem. Coś się stało?
Zanim zdążył dokończyć zdanie Patrick już pędził w stronę sali gimnastycznej. Miał nadzieję, że Todd nie przesadził.
Wpadł do szatni. Nikogo tam nie było. Rzeczy jego brata były rozrzucone na podłodze.
- Matt! Jesteś tu?! – krzyknął. Odpowiedział mu głuchy dźwięk.
Patrick był bliski płaczu.
- Matt!
- Obawiam się, że twój brat jest niedysponowany.
Patrick był wściekły na siebie, kiedy zdał sobie sprawę, że dał się złapać w pułapkę. Odwrócił się. W drzwiach szatni stał Todd i reszta jego zbirów.
Patrick został łatwo obezwładniony przez silniejszych od siebie chłopaków. Wykręcili mu rękę, a Todd kilka razy uderzył go otwartą dłonią w twarz. Następnie wepchnęli go do szafki obok Matt’a i zamknęli na klucz.
Chłopak zaczął walić w drzwiczki.
- Raczej nic ci to nie da – zakpił jeden z kumpli Todd’a. Po chwili odeszli głośno się śmiejąc i przeklinając.

Mężczyzna w czarnym płaszczu przemierzał Central Park. Było ciemno, ale to dawało pewność, że nikt go nie zauważy. Płynnymi ruchami przemieszczał się od drzewa, do drzewa. Od krzaka, do krzaka. Po chwili dotarł do ulicy. Szybko przemknął na drugą stronę i zniknął w zaułku. Miną rozłożonego na ławce bezdomnego i wskoczył przez wybite okno do gmachu opuszczonej fabryki. Jego buty wywołały ledwo słyszalne echo kiedy wylądował na betonowej podłodze. Rozejrzał się i zobaczył postać opartą o ścianę.
- Witaj Yala! – uśmiechną się.
- Proszę bez uprzejmości – odpowiedziała szorstko. – Wchodząc tu narobiłeś strasznego hałasu. Ktoś mógł zwrócić uwagę.
Mężczyzna wybałuszył oczy.
- Przecież wszedłem cicho, ledwie słyszalnie!
- Czyli za głośno – odpowiedziała.
- Daj spokój! Polujesz na każdy mój błąd!
- Na twoje błędy nie trzeba polować, Endo.
- To znaczy…
- To znaczy, że nawet ślepiec by je dostrzegł.
Endo przewrócił oczami.
- Dobra, przejdźmy raczej do sprawy chłopaków.
- Mistrz twierdzi, że trzeba pozbyć się zagrożenia.
- Już? – zdziwił się mężczyzna. – Nie możecie dać mi jeszcze kilka dni? Chcę się całkowicie upewnić, że mają blizny. Możliwe jest też, że tylko jeden z nich jest zagrożeniem. Wtedy wyeliminowalibyśmy jednego niewinnego człowieka. Możesz przekazać Mistrzowi, że proszę o jeszcze trzy dni?
- Nie wiem czy będzie zadowolony…
- Wiem, że nie będzie. Powiedz też, że jeśli zobaczę coś ważnego wyślę sygnał i się spotkamy. Najlepiej w innym miejscu niż te. Ktoś mógł nas zobaczyć albo usłyszeć.
- Nas? – spytała z politowaniem w głosie Yala.
Endo nie odpowiedział tylko wyskoczył przez okno i zniknął w mroku.



Rozdział 5.

Mattowi czas leciał bardzo w wolno. Właściwie, nie wiedział ile już siedzi w szafce. Wiedział tylko, że jest mu niedobrze od odoru potu, który często towarzyszył szatniom wuefowym. Chciało mu się pić.
W pewnej chwili usłyszał, że ktoś go woła po imieniu.
Patrick!
Wreszcie była szansa się uwolnić. Zaczął szaleńczo walić w drzwiczki szafki. Rozbolały go ręce, ale nie przestawał.
Niestety wszystkiej jego nadzieje prysły, kiedy usłyszał tubalny głos Todda. Wiedział, że rosły trzecioklasista wszędzie chodzi ze swoimi kolegami, więc Patrick nie miał szans z bandą chłopaków.
Usłyszał krzyk brata i odgłos zamykanej szafki. Kiedy usłyszał, że Todd wychodzi spróbował porozumieć się z bratem. Nie było to łatwe, bo ten z całej siły walił w drzwiczki szafki.
- Uspokój się! – darł się Matt.
Nic to nie dało. Patrick go nie słyszał.
Po chwili łomotanie ustało i mógł normalnie przemówić do brata.
- Słyszysz mnie? – spytał.
- Matt? To ty?
- Tak. Bardzo cię pobili?
- Uderzenie bejsbolem w tył głowy. Standard.
- Jak kiedyś dorwę tego kretyna bez jego świty! – gorączkował się Matt wymachując pięścią w ciemności.
- Najpierw powinniśmy myśleć o tym, jak się stąd wydostać. Masz jakiś pomysł? Bo ja już wiem, że walenie w drzwiczki odpada. Prawie nie czuję rąk!
- Też to odkryłem – mruknął Matt.
W tej chwili naszła Patricka ogromna złość na brata. Był zły, że poszedł na SKS i, że nie zdołał mu w tym przeszkodzić.
- Gdyby nie ty, bylibyśmy teraz w domu! – krzyknął. – Jedlibyśmy kolacje i odrabiali lekcje!
- Taa. Prymus szkolny się znalazł – warknął Matt.
- Lepsze to, niż siedzenie w tej szafce!
- Możesz się przymknąć. Nie moja wina, że Todd to psychol, który lubi wrzucać dzieci do szafek.
- Mogłeś nie przychodzić na te zajęcia! Nie byłoby całej sytuacji!
Przez jakiś czas się nie odzywali.
- Przepraszam – mruknął po chwili Patrick. – Poniosło mnie.
- Nie ma sprawy. Miałeś rację.

Spędzili dużo czasu na spekulacjach o tym, czy ich niania przyjdzie do szkoły i zacznie ich szukać, o tym czy woźny, który sprząta szatnie będzie sprzątał akurat dziś i o tym, czy Todd przyjdzie i ich wypuści okazując choć trochę człowieczeństwa.
Po chwili odrzucili trzecią opcję.
- Myślisz, że jeżeli woźny wejdzie do tej szatni, to na tyle głośno, że go usłyszymy? – spytał Matt.
- Sądzę, że tak. Tylko pozostaje kwestia tego, czy przypadkiem nie zaśniemy i czy nie przyjdzie właśnie wtedy.
Patrick miał rację. To, że usnął było bardzo prawdopodobne. W końcu nie było wiele ciekawych rzeczy do robienia w ciasnej szafce w szatni wuefowej.
- Musimy ustalić coś na kształt warty – zadecydował ciemnowłosy chłopak.
- Tak. Myślę, że jeszcze nie jest późno, ale od razu lepiej zadecydujmy kolejność.
- Ja mogę pełnić pierwszą wartę – zaofiarował się Matt.
- No, dobra. Zresztą, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy zaczęli z tą wartą od teraz. Myślę, że nie musimy czekać do wieczora na spanie. Nie mamy nic lepszego do roboty.
- Okej. To ty idź spać. Ja będę czuwał. Ale pozostaje ważna kwestia. Skąd będę wiedział, że już jest kolej na zmianę warty?
- Nie pomyślałem o tym – zastanowił się Patrick. – Może po prostu obudź mnie kiedy będzie ci się wydawać, że minęły dwie godziny. Nie będzie to równa działka snu, ale nic nie szkodzi.
- Dobra. Na razie! – mruknął Matt.
Jego warta skończyła się tak naprawdę po piętnastu minutach, kiedy to powieki zaczęły mu ciążyć i zapadł w sen.

- Czemu śpisz głupku?! – usłyszał wściekły głos Patricka. – Miałeś pełnić wartę!
Niechętnie otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że drzwiczki szafki są otwarte i stoi w nich czerwony od gniewu jego brat.
- Przepraszam, przepraszam – uniósł ręce w pojednawczym geście. – Ale chyba nic złego się nie stało, skoro szafki są otwarte.
Patrick wzruszył ramionami.
- Chyba masz rację. – przyznał.
Poranne słońce zaglądało przez okno szatni. Musiał być wczesny ranek.
- Która godzina? – spytał Matt przecierając oczy.
- Za pół godziny zaczynają się lekcje – odpowiedział blondyn. – Lepiej chodźmy do domu.
- Dobra, dobra. Tylko się wysikam. Normalnie nie mogę wytrzymać.
Matt udał się w stronę łazienki, a Patrick pozbierał jego rzeczy do plecaka.
- Chodź szybko! – usłyszał po chwili głos brata dobiegający z toalety.
- Ee… Zaciął ci się rozporek, czy co?
- Chodź! – krzyknął znowu Matt, najwyraźniej czymś rozbawiony.
Patrick niechętnie powlókł się w stronę szkolnej ubikacji. To co zobaczył zaparło mu dech w piersiach.
Zakneblowany i przywiązany do sedesu siedział Todd! Miał ręce związane za plecami i nogi w kostkach. Na jego czole widać było ogromnego, fioletowego siniaka.
Bliźniacy wybuchli śmiechem na widok bezradnego oprawcy.
- Kto cię tak załatwił Todd? – śmiał się Matt.
- Może nasza niania go pobiła? – wtórował mu Patrick. Byli zadowoleni, że w końcu to nie oni są ofiarą.
- Lepiej już chodźmy do domu – szepnął bratu Patrick.
- Jasne. Niania pewnie się zamartwia.
Zanim jednak wyszli z toalety Matt nie mógł się powstrzymać przed triumfalną prezentacją środkowego palca.
- Na razie byczku! – zaśmiał się Patrick i wybiegli z łazienki.

Endo siedział zrezygnowany na dachu jednego z budynków. Pozwalał, by jego nogi swobodnie zwisały w dół. Miał za sobą nieprzespaną noc, podczas której szukał bliźniaków. Daremnie. Wiedział, że nie wrócili do domu i nigdzie nie mógł ich znaleźć. Obawiał się najgorszego – że poznali prawdę. Mistrz będzie wściekły, myślał.
Wiedział też, że nie byli u swojego kolegi, Jamesa. Kiedy chłopak się kąpał on wszedł przez okno i przeszukał dom. Jedynym sensownym wyjściem było to, że poznali prawdę i uciekli.
Było wcześnie i obserwował, jak dzieci powoli zmierzają do szkoły. Śmieszne, że są zbyt zajęci, żeby lekko podnieść głowę, pomyślał, Albo zbyt znudzeni szkołą.
Musiał znaleźć chłopaków, i to szybko. Podniósł się i już miał rozpocząć dalsze poszukiwania, kiedy kątem oka wyłowił jakiś ruch w okolicach wejścia do szkoły. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Patrick i Matt wybiegali ze szkoły.

- Gdzie masz plecak? – spytał Patrick, kiedy szybkim krokiem zmierzali w stronę domu.
- Zostawiłem w szkole. Nie było sensu go nosić, skoro i tak zaraz wracamy.
Ten drugi pacną się ręką w czoło.
- Też mogłem też zrobić.
Kiedy minęli przystanek i skręcili w ulicę, prowadzącą do ich domu wpadli na Noela, najbardziej zaufanego człowieka Todda.
- Gdzie Todd, szczyle?! – warknął.
- Skąd mamy wiedzieć – odburknął Patrick próbując wyminąć chudego chłopaka.
- Nie tak prędko, kolego! – zaśmiał się. – Jak mi powiecie, gdzie jest Todd to was puszczę. Jeśli nie, mój kij bejsbolowy wyląduje na waszych brzydkich facjatach.
- Noel, nas jest dwóch, a ty jesteś jeden. I co z tego, że masz jakiś głupi kij bejsbolowy?
- Zaraz nie będę jeden – odrzekł widząc przechodzących kolegów. W przeciwieństwie do niego, oni byli dobrze zbudowani, wielcy i nie mieli kii bejsbolowych. – Panowie! Chodźcie do nas!
Trzech wielkich chłopaków, którzy posturą przypominali rugbistów podbiegło do Noela szczerząc swoje pożółkłe zęby.
- Przywitajcie się z moimi kolegami! – wskazał ręką na trzech olbrzymów. – No więc… Gdzie jest Todd?
- Skąd mamy wiedzieć, cymbale? – odburknął Matt.
Noel pokazał kciuk skierowany w dół i trzecioklasiści ruszyli na bliźniaków, którzy spojrzeli po sobie. Za długo już uciekali.
Zanim jeden z osiłków uderzył, Patrick kopnął go w kostkę. Chłopak zawył z bólu i na chwilę się zatrzymał.
Matt w tym czasie uderzył w brzuch nacierającego przeciwnika. Kiedy ten się schylił od uderzenia kopnął go kolanem w czoło. Olbrzym zachwiał się i runął jak długi na ziemię. Matt wolał od razu wykluczyć jednego z przeciwników, dlatego na wszelki wypadek zadał mu mocny cios w podstawę nosa. Trzecioklasista wrzasnął i złapał się za obolałem miejsce.
Noel patrzył zdezorientowany na to co dzieje się wokół niego. Tak naprawdę był tchórzem, który trzymał z najsilniejszymi i się nimi wyręczał. Kiedy przychodziło co do czego po prostu uciekał.
Tymczasem bliźniacy radzili sobie całkiem nieźle. Po tym jak Matt wyeliminował jednego osiłka zostało już ich tylko dwóch. Jednak cały czas trzecioklasiści mieli przewagę. Jeden z nich rzucił się na Matta i wykorzystując swoją masę przygniótł go do chodnika. Patrick ruszył na pomoc bratu wykręcając przeciwnikowi rękę. Następnie uderzył w łokieć i usłyszał trzask. Chłopak wydał okrzyk zaskoczenia i bólu, po czym zsunął swoje wielkie ciekło z Matta.
Trzeci opryszek widząc co spotkało jego kumpli po prostu uciekł do szkoły. Patrick pomógł wstać Mattowi i przeszedł obok Noela uderzając go barkiem w ramię.
- Nieźle się spisaliśmy – uśmiechną się Matt do brata.

Endo z zaciekawieniem oglądał walkę bliźniaków. Kiedy było już po wszystkim uznał, że może już potwierdzić Mistrzowi zagrożenie. Z tego co wiedział, chłopcy nie ćwiczyli wcześniej żadnych sztuk walki, dlatego swoje niezwykłe umiejętności w walce zawdzięczali prawdopodobnie bliznom. Wyją komórkę i zadzwonił do Yali.
- Spotkamy się na dachu tej fabryki co wtedy! – rzucił i nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę miejsca spotkania.



Rozdział 6.


Yala stała na dachu fabryki oparta o barierkę. Jej czarne włosy powiewały lekko na wietrze. Jak zwykle była punktualna. Czekała na Endo, a ciekawość co takiego odkrył zżerała ją od środka.
Ruch na dachu sąsiedniego budynku przyciągnął jej uwagę. Zaczęła wpatrywać się w miejsce gdzie dostrzegła cień. Pewnie schował się za jednym z kominów, pomyślała. Zaraz powinien przeskoczyć na dach fabryk i go zobaczy.
Nic się nie wydarzyło.
Była pewna, że młody wojownik chce przeczekać, a następnie przeskoczyć na ten budynek, kiedy jej uwaga będzie rozproszona. Nie tym razem kochany, pomyślała.
Odkąd byli dziećmi rywalizowali między sobą. Yala zazwyczaj wychodziła z tych rywalizacji zwycięsko. Rzadko zdarzało się, żeby Endo ją zaskoczył. Natomiast ona bez trudu wyszukiwała jego słabe punkty. Była sprytna i potrafiła to wykorzystać.
Zaczęła się niepokoić.
Co jeśli to nie Endo? Jeśli to ktoś inny, na pewno z łatwością sobie poradzi. Ale nie, ona była pewna, że to jej stary towarzysz. Nieskończoną ilość razy widziała jak się skrada. Nie było innej możliwości. Na tamtym dachu był Endo.
Ziewnęła ostentacyjnie i właśnie w tamtej chwili ktoś złapał jej za rękę i ją obezwładnił. Przycisnął jej twarz do zimnego betonu i szepnął do ucha.
- Powiedz: „Dałam się podejść Wielkiemu Endo. Jestem słaba i bezradna. Zrobię co będziesz kazał, mój panie.”
Ogarną ją gniew na samą siebie, że dała się tak łatwo podejść.
- No powiedz to! – szepnął jeszcze raz wojownik i mocniej przycisną jej twarz do dachu fabryki.
Czując wielkie upokorzenie i bezradność zaczęła recytować:
- Dałam się podejść Wiel… Wielkiemu Endo – zaczęła i poczuła, że uścisk nieco zelżał. Spróbowała się wyrwać, ale chłopak wyczuł jej zamiar i znów przycisnął jej policzek do betonu. Krztusząc się i plując dokończyła formułkę.
- Jestem słaba i bezradna. Zrobię co karzesz.
- Zapomniałaś o „mój panie” – przypomniał jej. – Powtórz to jeszcze raz.
- Daj spokój – warknęła, czując ogarniającą ją bezsilność.
- Powtórz – naciskał. – Tylko ostatnie zdanie.
- Zrobię co karzesz, mój panie.
Wreszcie ją puścił. Leżała jeszcze przez chwilę na betonie łapiąc oddech. Nigdy w życiu nikt jej tak nie upokorzył.
- Wstawaj – powiedział Endo wyciągając do niej rękę. Nie przyjęła pomocy. Tego byłoby za wiele.
Wstała otrzepując płaszcz. Spojrzała spode łba na uśmiechniętego chłopaka.
- Tym razem byłem górą – wyszczerzył się.
- Miałeś szczęście – warknęła.
- Zapomniałaś dodać „panie”.
- Zamknij się!
Uniósł ręce w pojednawczym geście.
- Wiele razy byłem w takiej sytuacji, jak ty teraz. To moja zemsta.
- Niech będzie – powiedziała. Nie chcąc dłużej mówić o swojej porażce dodała. – Co z bliźniakami?
- Panie…
- Zamknij się!
- Dobra, dobra. No więc, widziałem jak kilka razy starsi uczniowie układali ich kijami bejsbolowymi. Ledwo mogli chodzić, a następnego dnia jeden z nich grał w piłkę. To prawie na pewno dzięki Bliznom. Potem ich zgubiłem.
- Co za ofiara – mruknęła pod nosem Yala.
- Nigdzie nie mogłem ich znaleźć i miałem szczęście, że akurat byłem w pobliżu szkoły, kiedy z niej wychodzili. To co potem zobaczyłem było niesamowite! Dwóch pierwszoklasistów stłukło czterech trzecioklasistów. Mało tego jeden miał kij bejsbolowy. Walczyli tak, jakby trenowali wcześniej sztuki walki, albo uczęszczali na zajęcia samoobrony. A z akt wynika, że nic takiego nie miało miejsca.
- Czyli potwierdzasz zagrożenie? – spytała.
- Jak najbardziej. Kiedy rozpoczynamy operację?
- Dzisiaj wieczorem, albo jutro. To zależy od decyzji Mistrza. Ty powinieneś jeszcze ich obserwować.
- Kto będzie brał udział?
- Ja, ty, Edan, Ushya, Kazenga i pewnie Zavon.
- Sześć osób to nie trochę za dużo?
- Możliwe, ale jeśli twoje relacje wydarzeń są prawdziwe, to nie zaszkodzi.

Matt i Patrick zastali nianie krzątającą się nerwowo po kuchni. Kiedy ich zobaczyła na jej twarz wypłyną radosny uśmiech.
- Jesteście! – zaszczebiotała. – Nie wiecie jak się martwiłam!
- Cześć nianiu – przywitał się Matt. – Chcieliśmy cię tylko powiadomić, że nic nam się nie stało. Spędziliśmy noc u Jamesa.
Przez twarz gospodyni przemknął dziwny grymas.
- To dobrze. Tylko następnym razem zadzwońcie, żebym się nie martwiła.
Odwróciła się i szybkim krokiem pomaszerowała do lodówki.
- Jesteście głodni? – spytała.
- Trochę. Ale spieszymy się do szkoły.
Niania szybko zapakowała im kanapki do torebek.
- Miłego dnia – powiedziała odprowadzając chłopców do wyjścia. Pocałowała ich w czoło i otworzyła drzwi.
- Idźcie z Bogiem!
- Na razie! – krzyknął Patrick.

Ten dzień w szkole mijał bliźniakom wyjątkowo bezboleśnie. Z jakiegoś powodu ani Todd, ani Noel nie ważyli się ich zaczepiać, a co dopiero bić. Mijając się na korytarzy szkolny tyran rzucał braciom wściekłe spojrzenia, ale spojrzenia, w których czaił się strach.
Patrick wątpił, żeby Todd bał się ich z powodu ich wygranej bójki z kolegami Noela. Tu chodziło o coś jeszcze. Tylko nie był pewny jeszcze, o co. Chłopak wiedział, że jeżeli Todd by mógł, zabił by ich z uśmiechem na ustach.
Bracia na korytarzu natknęli się na Jamesa. Trzecioklasista szedł swoim dziwacznym krokiem pogwizdując. Zauważył bliźniaków i na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech.
- Siema chłopaki! – przywitał ich. – Słyszałem o waszej dzisiejszej, porannej akcji! Wszyscy w szkole o tym mówią. Podobno pobiliście sześciu koleżków Noela?! Coś takiego rzadko się zdarza. Czujcie się dumni!
- Siema, James – mruknął Matt. – Po pierwsze to było ich tylko trzech. Nie licząc oczywiście tego tchórza Noela. Po drugie, skąd wszyscy o tym wiedzą?
- Jakiś chłopak widział całą akcję idąc do szkoły – wyjaśnił. – Opowiedział wszystkim, a wiecie jak się plotki rozchodzą… Każda osoba dodaje coś od siebie do historii.
Pierwszoklasista, przechodzący obok rozmawiających chłopaków spojrzał na Matta oraz Patricka i spytał:
- To wy pobiliście kumpli Todda?
- Tak, tak, tak! – odpowiedział mu James. – To oni. Widziałem to na własne oczy. Byli niesamowici! Strzelali z oczu zielonymi promieniami i spalali nimi wszystko, co spotkali na swojej drodze i…
- Nie przesadzaj z fantazjowaniem James – Patrick złapał go za koszulkę i lekko potrząsnął. – Brakuje nam tylko dzieciaków wierzących, że mamy jakieś super moce.
Starszy chłopak przyjrzał mu się uważnie.
- Dobra - powiedział w końcu. – W każdym razie ja spadam. Mam zaraz kartkówkę z chemii. Wiecie jaka jest pani Oassi… Na razie!
Oddalił się korytarzem i bracia zostali sam na sam z wpatrujących się w nich z uwielbieniem pierwszoklasistą.
- Pokazalibyście mi te lasery z oczu? – spytał z nadzieją w głosie.
Patrick pokręcił głową zrezygnowany.
- Może innym razem kolego.

Endo siedział na tym samym budynku co zazwyczaj i obserwował szkołę. Nie mógł się doczekać rozpoczęcia operacji. Mistrz polecił im przeprowadzenie jej dzisiaj wieczorem. Jemu oczywiście przypadło najnudniejsze zajęcie, czyli pilnowanie Celu. A w tym wypadku raczej Celów.
Rozejrzał się i dostrzegł starsze małżeństwo siedzące małżeństwo na ławce i karmiące gołębie okruszkami chleba.
Spojrzał w drugą stronę i zobaczył żebrującego o pieniądze bezdomnego. Zarośnięty mężczyzna w średnim wieku klęczał na ziemi i prosił przechodniów o pieniądze.
Młody wojownik zaczął zastanawiać się, czy jego życie jest podobne, do życia tego bezdomnego – całkowicie uzależnione od innych. Po części tak właśnie było. Był uzależniony od Mistrza. Musiał wykonywać jego polecania. Na razie nie przeszkadzało mu to. Jedyny niesmak stanowiło dla niego zabijanie dzieci z Bliznami.
Upewnił się, że nikt nie idzie i już miał się zsunąć po rynnie, kiedy uświadomił sobie, że szybciej będzie przeskakiwać po budynkach. Zawrócił i ruszył w stronę Central Parku.

Endo dotarł na miejsce – polankę w Central Parku osłoniętą ze wszystkich stron krzakami i drzewami. Miał się tu spotkać w południe z Edanem, żeby omówić postępy w przygotowaniach.
Nie rozejrzał się i to był błąd. Rozmazany kształt wyskoczył z za drzewa powalając go na ziemię. Przez chwilę mocowali się na ziemi, ale potem Endo musiał dać za wygraną.
- Nie ładnie – cmoknął z udawanym niezadowoleniem chłopak, który powalił skośnookiego wojownika. – Taka nie uważność z twojej strony? Chyba będę musiał donieść Radzie.
Endo roześmiał się.
- Miło cię widzieć Edanie!
Chłopak, który powalił Endo był od niego niższy i drobniejszej budowy. Jasnobrązowe włosy opadały lekką falą na niebieskie oczy. Miał taki sam czarny płaszcz. Na jego nadgarstku widniał tatuaż. Ciężko było stwierdzić co przedstawia.
- Ciebie również Endo. Jak tam nasze małe Cele?
Uśmiech zniknął z twarzy wojownika.
- Myślę, że dobrze – powiedział. – Tylko strasznie nudne jest ich pilnowanie. Wiadomo, że nigdzie się nie ruszą. Zawsze ja dostaję najgorsze zadania!
- Wiesz, Mistrz daje ci takie, żebyś się nam nie plątał pod nogami i nie przeszkadzał.
- Bardzo śmieszne! – mruknął wojownik. Po chwili dodał. - Mam pytanie…
- Wal.
- Nie da się jakoś przyśpieszyć Operacji?
- Wątpię. Chcemy się jak najlepiej przygotować, żeby nie było nieprzewidzianych sytuacji.
- Rozumiem.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, zanim usłyszeli wściekły glos należący bez wątpienia do ogrdnika.
- Dzieciaki! Nie bawić się w krzakach! Wiecie ile się napracowałem, żeby wyglądały tak jak wyglądają?!
Wojownicy spojrzeli po sobie. Edan następnie odszedł do krzaków i wyjrzał, żeby zobaczyć mężczyznę. Był raczej starszym człowiekiem z długimi siwymi włosami. Na twarzy miał tygodniowy zarost tego samego koloru. Jego ubranie stanowiła hawajska koszula rozpięta do połowy i żółte szorty.
Edan rzucił spojrzenie koledze i wyją shuriken.
Wyłazić stamtąd zaraz! – darł się ogrodnik. – Zaraz zadzwonię po odpowied… - urwał wpół zdania bo w drzewo kilka centymetrów od jego głowy wbiła się ostra broń. Wrzasnął i czym prędzej uciekł.
- No, to nie możemy tu długo zostać – westchnął Endo.

Matt i Patrick wychodzili ze szkoły w dobrych humorach. Zaczynało już się ściemniać. Tego dnia, żaden ze zbirów Todda nie odważył się ich zaczepić. Oprócz tego pan Wood dał Patrickowi jeszcze jedną szansę na poprawienie sprawdzianu. Matt dostał piątkę z chemii i następnego dnia miał jechać na zwody. Krótko mówiąc ich życie zmieniło się diametralnie.
James tego dnia postanowił odprowadzić ich do domu. Stwierdził, że nie ma nic lepszego do roboty i, że musi zamienić kilka słów z ich nianią.
- Jak chcesz, to możesz zostać u nas na noc – zaoferował Matt.
- Właśnie – zgodził się Patrick. – Niania na pewno się zgodzi.
- Dzięki chłopaki, ale sądzę, że nie będzie dzisiaj takiej potrzeby – odparł i przyspieszył kroku.
Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, ale nic nie powiedzieli.

Endo z miłym zaskoczeniem przyjął wiadomość, że Operacja odbędzie się, kiedy tylko się ściemni. Obserwował teraz bliźniaków wychodzących ze szkoły. Szli razem z jakimś kolegą. Wojownik pomyślał, że to pewnie James, o którym czytał w aktach.
Wyjął komórkę i z przyjemnym podnieceniem wybrał numer do Yali.
- Jesteście na pozycjach? – spytał, a kiedy usłyszał twierdzącą odpowiedź dodał. – Zaczynamy Operację.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Thomas dnia Wto 13:13, 18 Wrz 2012, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:14, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział 7.



Patrick, Matt i James otworzyli drzwi i weszli do mieszkania. Z niewiadomych powodów James bardzo śpieszył się przez większość drogi, a kiedy bracia po wejściu do domu chcieli zdjąć buty powiedział:
- Obawiam się, że nie będzie takiej potrzeby.
Chłopcy wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli. James zachowywał się co najmniej dziwnie.
- Cześć chłopaki! – krzyknęła z kuchni niania. – Jesteście głodni?
- Ee… Trochę. Przyszedł James – powiedział Patrick.
- James? – niania wyszła z kuchni, a na jej twarzy malował się niepokój. – Co tu robisz?
- Witaj Suzanne – przywitał się James. – Niestety. Czarny alarm.
Niania pobladła, ale za chwilę otrzeźwiała.
- Kiroyu?! Bardzo, bardzo nie dobrze…
- Nie musisz mi mówić.
Bracia patrzyli na rozmawiających w osłupieniu. James mówił do ich niani po imieniu! I do tego używali jakiegoś nieznanego im słowa. Cała sytuacja była… interesująca.
- Musimy się zmywać – rzuciła niania do bliźniaków. – Weźcie co potrzebniejsze rzeczy i spadamy.
Stali w osłupieniu. Z tego co wiedzieli niania nie używała takich słów.
- Co tak stoicie?! Jazda!
Pobiegli do swojego pokoju, wyrzucili z plecaków książki i powrzucali do nich szczoteczki pasty do zębów, zapasowe bokserki, skarpetki i puszki napojów energetycznych.
Kiedy wrócili do przedpokoju niania i James prowadzili jakąś ożywioną dyskusję. Widząc zbliżających się chłopców zamilkli.
- Czy ktoś może mi powiedzieć co się dzieje? – spytał ostro Patrick.
- Wyjaśnię wam po drodze – rzucił przez ramię James wychodząc z mieszkania. – Nie mamy czasu!
Zbiegli klatką schodową na parter zeskakując co dwa stopnie. Bracia chcieli od razu wybiec z bloku, ale silna ręka Jamesa ich zatrzymała.
- Ani mi się ważcie – ostrzegł. – Na dworze pewnie roi się od Czarnych.
Nie protestowali, ale na ich twarzach malował się strach.
- Mamy transport? – zwrócił się do Suzanne James.
- Taa. Wszystko załatwione. Ed będzie za chwilę.
W głowach chłopców kłębiło się wiele różnych myśli. Matt skinął na brata i poszli usiąść na schodach. Pierwsze pytanie, które im się nasuwało brzmiało: Co to jest Kiroyu? Myśleli nad tym, ale nie potrafili znaleźć odpowiedzi. To słowo wywoływało w nich coś na kształt strachu, ale i podniecenia. Uczucie rosło z każdą chwilą.
Wreszcie James wstał i oznajmił:
- Przyjechał Ed. Chodźcie. Tylko cicho – ostrzegł. – Nie chcemy, żeby Czarni zbyt szybko zorientowali się, że uciekamy. A raczej wy uciekacie – poprawił się.
Bliźniacy po raz kolejny tego wieczoru wymienili spojrzenia pełne strachu.
Wyszli po cichu z budynku rozglądając się uważnie dookoła. Zaczynało się ściemniać. Przemknęli boczną uliczką do zaparkowanego przy śmietniku, czarnego samochodu.

Endo obserwował blok Matta i Patricka z wysokości dwupiętrowego budynku. Nie mógł się doczekać rozpoczęcia operacji. Uczestniczył już wcześniej w czterech, ale za każdym razem czuł przyjemne podenerwowanie.
Upewnił się, że Estropajo – sztylet o złotej głowicy i czarnej, cienkiej klindze – spoczywa bezpiecznie w pochwie.
Nazwa broni pochodzi z języka hiszpańskiego i oznacza Czyściciela.
Młody wojownik wyjął komórkę i zadzwonił do Edana.
- Wszystko w porządku w twoim sektorze?
- Na razie tak – odpowiedział tamten. – Ale czekaj!
Endo zamarł.
- Co jest?
- Uciekają! – potwierdziły się jego najgorsze obawy.
- Gdzie są? – warknął.
- Wsiadają do Czernego BMW z tyłu bloku.
- Bierz samochód i ruszaj za nimi. Ja też zaraz jadę. I zadzwoń do Yali.
- Robi się!
Schował komórkę do kieszeni i zaskoczył z budynku. Jeżeli ktoś, nie przeszedłby szkolenia, które odbył Endo, prawdopodobnie połamałby sobie przy tym skoku nogi.
Rozejrzał się i zobaczył mężczyznę w średnim wieku wsiadającego do samochodu. Bez wahania podbiegło niego i chwycił za koszulkę. Silne ramiona wyrzuciły człowieka z pojazdu.
Wojownik usiadł za kierownicą i ruszył zanim mężczyzna zdążył zaprotestować.

Bracia z nianią i Jamesem wsiedli do Czernego samochodu. Okazało się, że za kierownicą siedzi chudy mężczyzna w koszuli w czerwoną kratę. Na oko miał około pięćdziesięciu lat.
- Cześć chłopaki! – uśmiechnął się. – Który chce poprowadzić?
Oni byli jednak zbyt przerażeni całą sytuacją, żeby odpowiedzieć.
- Ed! Zjeżdżaj z za kierownicy! – zaskrzeczała niania. – Ja prowadzę!
Mężczyzna usłużnie usiadł na siedzenie pasażera, a James i bliźniaki wgramolili się na tylne miejsca.
- Powie nam ktoś wreszcie co tu się dzieje?! – krzyknął Patrick, kiedy niania ruszyła z piskiem opon.
- Już wyjaśniam – zaczął James. – Chodzi o to, że macie Blizny.
- Właśnie – wtrąciła niania. – Ty Matt, masz na prawym boku, a Patrick na lewym udzie.
- Chwila! Skąd wiesz, że mam tam bliznę? – zdziwił się blondyn.
- Skarbie, jestem waszą nianią odkąd skończyliście pół roku. Musiałam was karmić, zabawiać i przewijać… Uwierz mi, że nie tylko uda widziałam.
Patrick zrobił się cały czerwony, ale nic nie powiedział.
- No więc Kiroyu, lub też jeśli wolicie Szepczący, albo Czarni, zabijają wszystkie dzieciaki z Bliznami. Jesteście niebezpieczeństwem dla całej ich Sekty. Blizny mogą mieć różne kolory. Są blizny niebieskie, a dzieci, które je mają stanowią dla Kiroyu najmniejsze zagrożenie. Są jeszcze czerwone, szare i czarne. Odpowiednio coraz większe zagrożenie.
- Poczekaj! – przerwał mu Matt. – My mamy czarne Blizny. To znaczy…
- Tak – potwierdził James. – Jesteście dla nich największym niebezpieczeństwem. A wierzcie mi. Czarne blizny rzadko się zdarzają.
Patrick zamknął oczy, żeby uspokoić szalejące w głowie myśli. W tym momencie z bocznej uliczki wyjechał samochód zmuszając nianię do ostrego hamowania.
- Jak jeździsz baranie! – wydarła się przez otwartą szybę i wystawiła przez nią rękę z wyprostowanym środkowym palcem.
Matt i Patrick osłupieli.
- Zawieziemy was teraz do Obozu dla dzieciaków z Bliznami– ciągnął James. – Oczywiście, jeżeli uda nam się uciec Czarnym.
- To daleko? – spytał Matt.
- Nie tak bardzo, ale na tyle, żebyśmy mieli czas zgubić Endo i resztę.
- Jakiego Endo?
- To jeden z Szepczących – wyjaśniła niania.
- A ty masz Bliznę? – zwrócił się Patrick do Jamesa.
- Tak. Czerwoną.
Matt odwrócił się na tylnym siedzeniu, żeby obserwować drogę za nimi. Zorientował się, że wyjeżdżają z miasta. W pewnym momencie z bocznej uliczki wyjechało żółte ferrari.
- Nianiu… - szepnął.
- Widzę ich skarbie – odpowiedziała. – I nie jestem nianią, tylko Suzanne. Jasne?
- Niech ci będzie.
Żółty samochód przyspieszył i zrównał się z ich pojazdem. Matt spojrzał w stronę auta i stwierdził, że kierowcą jest niespełna dwudziestoletni chłopak. Ferrari zbliżyło się do ich samochodu i uderzyło w jego bok. Niania zaklęła szpetnie i przyspieszyła.
- Edward! – próbowała przekrzyczeć hałas silników. – Strzelaj w nich!
Pan Ed wyjął pistolet i wymierzył, ale w tym momencie tylna szyba samochodu rozpadła się na drobne kawałki. Za nimi jechał jeszcze jeden samochód, z którego ktoś do nich strzelał.
- Nie wygląda to dobrze – mruknął James. – Może po prostu oddamy im chłopaków…
Matt spojrzał na niego z nieskrywaną urazą.
- Tylko żartowałem. – James uniósł ręce do góry w pokojowym geście.
- Lepiej teraz nie żartujcie – upomniała go Suzanne. – Najpierw musimy uciec Kiroyu.
- Jasne, szefowo – zasalutował James.
- Bez wygłupów! Masz jakąś broń palną?
- Tylko berette 92* – mruknął.
- Lepsze to niż nic. Postaraj się celować w opony, albo w kierowcę.
- Myślisz, że w którymś z samochodów siedzi Mistrz Czarnych? – zwrócił się Ed do niani. – W końcu oni mają czarne Blizny. Wiesz, największe zagrożenie i w ogóle.
- Wątpię. On woli wyręczać się swoimi wojownikami. Wiem na pewno, że Endo jest w którymś i Yala też. No i Edan prowadzi to przeklęte ferrari.
Samochody, które ich ścigały zastosowały teraz inną taktykę i wzięły ich w kleszcze. Niania wyjęła pistolet i oddała kilka strzałów w oponę pojazdu jadącego z lewej. Żółte ferrari przejechało kilkadziesiąt metrów zygzakiem po czym się zatrzymało.
- Dobra robota – pochwalił Ed, który też ostrzeliwał, tyle, że inny samochód.
- Umiecie strzelać? – spytał James bliźniaków.
- Kiedyś chodziliśmy na zajęcia – odpowiedział Patrick. – Nie wiem tylko czy coś pamiętam.
- Nie ważne – rzucił James. – Za fotelem Suzanne są dwa browningi*.
Chłopcy wyjęli broń i zaczęli ostrzeliwać auto napastników. Nie szło im na początku najlepiej, ale z każdym strzałem nabierali wprawy.
- Uważajcie – krzyknęła niania, a w następnej chwili gwałtownie zahamowała i skręciła w boczną uliczkę. Samochód Kiroyu pojechał jeszcze kilkanaście metrów. Zyskali trochę czasu, którego potrzebowali Czarni, żeby zawrócić.
- Niezła akcja – pochwalił Ed. Nie mieli jednak czasu, żeby dłużej podziwiać manewr Suzanne, bo zyskali tylko kilkanaście sekund i srebrny samochód już ich doganiał.
Mieli sporo szczęścia, że udało im się wyeliminować, przynajmniej na chwilę, żółte ferrari, bo było kilka razy szybsze od ich BMW.

Endo walił pięścią w radio samochodowe. Był wściekły, bo uciekinierzy wyeliminowali ich najlepszy samochód z Edanem, Yalą i Kazengą w środku. Musiał ich złapać. Od tego zależała jego przyszła kariera. Jeśli mu się nie uda… Wolał nawet o tym nie myśleć. Nie był by to tylko uszczerbek na jego ambicji. Niepowodzenie Operacji wprowadziłoby w szał Mistrza, a on byłby pierwszą osobą, która odpokutowałaby porażkę.
Odgonił od siebie te myśli i skupił się na pościgu i na próbach połączenia się z samochodem Edana. Kiedy kolejna próba zakończyła się niepowodzeniem wymierzył radiu potężne uderzenie.
Ushya położyła mu dłoń na ramieniu.
- Uspokój się Endo – poradziła. – Lepiej, żebyś się opanował. Wściekłość potęguje niepowodzenia.
Odepchnął jej rękę.
- Nie potrzebuję współczucia – warknął. – A ten debil Edan nie wziął komórki!
- Zavon! Zostały ci jeszcze shurikeny? – rzuciła Ushya.
- Jeden.
- To daj mi. Bo znając ciebie nie trafisz…
Chłopak oddał Ushyi broń i rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu.

Żółte ferrari stało na środku drogi. Edan starał się zamontować zapasowe koło, a Yala próbowała naprawić samochodowe radio.
- Mogliśmy wziąć jakąś broń palną – gderała. – A ty powinieneś wziąć komórkę.
- Mówiłaś coś? – odkrzyknął Edan.
Yala wzniosła oczy ku niebu.
- Mówiłam, że jesteś kretynem!
Edan wstał i spojrzał z powątpiewaniem na dziewczynę.
- A dlaczego ty nie wzięłaś komórki? – syknął.
- Nie widziałam takiej potrzeby. – odrzuciła z twarzy zagubiony kosmyk ciemnych włosów.
- No, więc ja również nie widziałem takiej potrzeby – warknął. – A teraz zajmij się tym, co miałaś robić.
Marudziła jeszcze przez chwilę, ale zabrała się za naprawianie radia. Po kilu minutach Edan wstał z wyraźnym samozadowoleniem.
- Gotowe – oznajmił. – A jak u ciebie?
- Źle! – odwarknęła.
- Może ja się tym zajmę – zaproponował.
- Nie! Skoro ja nie daję rady, to ty tym bardziej nie dasz.
Nie zaważając na protesty i wyzwiska, Edan zajął się naprawianiem radia.
Po chwili z uśmiechem na twarzy spojrzał na Yalę.
- Naprawione! Jedziemy szukać chłopaków.

- Endo? – głos był niewyraźny, ale można się było porozumieć.
- Edan! Gdzie jesteście?
- Istotniejszy jest to, gdzie wy jesteście – odpowiedział chłopak. – Masz w kieszeni taką czerwoną kulkę. Dzięki temu będę mógł was namierzyć. Żeby ją włączyć musisz trzy razy na nią nacisnąć. I najlepiej przyczep ją do dachu samochodu. Wtedy będę odbierał lepszy sygnał i szybciej was znajdę.
Endo przeszukał kieszenie i znalazł wreszcie czerwoną kulkę wielkości paznokcia. Włączył ją i podał Ushyi.
- Zamontujesz na dachu… Tylko uważaj. Będziesz wystawiona na ostrzał.
- Nie martw się o mnie – powiedziała z łobuzerskim uśmieszkiem. – Nie takie rzeczy już robiłam.
Otworzyła okno i trzymając się oparcia fotela próbowała przyczepić kulkę do dachu samochodu.
- Nie dosięgam – zaklęła.
- Musisz się bardziej wychylić – instruował ją Endo. Zrobiła jak kazał.
- Udało się? – spytał i chwilę potem usłyszał huk wystrzału. Ushya wydała okrzyk bólu i wypadła z samochodu.

Matt i Patrick patrzyli ze zgrozą na Jamesa.
- Niezły strzał – pochwaliła Suzanne zerkając co jakiś czas w boczne lusterko. – Teraz przekonamy się, czy w Endo pozostało choć trochę człowieczeństwa.
- Zabiłeś ją? – spytał z przerażeniem Patrick.
James pokręcił głową.
- Wątpię. Myślę, że trafiłem w jej ramię. Rana nie powinna być śmiertelna. Nie wiem tylko, czy wypadając nie uderzyła głową w asfalt.
- Lepiej byłoby gdybyś ją zabił – mruknęła niania. – Jednego Czarnego mniej.
- Ej! – zawołał James. – Zobaczcie! Endo się zatrzymuje!
Wszyscy wydali triumfalny okrzyk.
- Teraz do Obozu! – zakrzyknął Ed.

Endo podbiegł do leżącej na brzuchu Ushyi i przewrócił ją na plecy. To co zobaczył nie wyglądało dobrze. Z ust dziewczyny ciekła cienka stróżka krwi. Nos był niewątpliwie złamany, ale rana na czole wyglądała na niegroźną. Przez głowę przeszła mu myśl, że dziewczyna nigdy nie będzie już tak ładna jak dawniej.
Wyjął nóż i odciął rękaw prawej ręki. Na ramieniu widniała mała dziurka po kuli. Jednak to jej lewa ręka przyprawiła wojownika o mdłości. W okolicach nadgarstka sterczała naga kość, a łokieć był wykrzywiony pod dziwnym kątem. Przez chwilę bał się, że dziewczyna nie żyje, ale sprawdził jej puls i pozbył się obaw. Musiał ją jednak dostarczyć do siedziby Kiroyu i nastawić złamaną rękę. Był zły, że nie potrafi tego zrobić.
Wyjął komórkę i zadzwonił pod numer alarmowy. Odebrała Orra, koordynatorka misji.
- Co się stało, Endo? – spytała, a jej głos zdradzał niepokój.
- Niestety, misja się nie powiodła. Cele uciekły, a Ushya jest ciężko ranna. Przyślijcie kogoś po nią. Trzeba jej nastawić rękę i opatrzyć rany. Możliwe, że jedna z kul została w ciele.
- Mistrz nie będzie zadowolony – zamyśliła się Orra. – Zaraz przyśle po nią helikopter. Gdzie jesteście? Nie. Czekaj. Już was widzę. Założyłeś nadajnik?
- Tak. Tuż przed wypadkiem Ushyi.
- Edan, Yala, Zavon i Kazenga są z tobą?
- Kazenga. Edan, Yala i Zavon są w innym samochodzie, który zestrzeliła Suzanne.
- Nienawidzę jej – mruknęła Orra. – Z tego co mi mówisz, to ta misja to totalna porażka.
- Nie denerwuj mnie – warknął. – Przyślij helikopter po Ushyę.
- Już leci. A ty poczekaj na Edana i Yalę i szukajcie bliźniaków. Odkąd chłopcy wiedzą o Bliznach, to dopóki nie wykonają rytuału ich Blizny da się wyczuć. To znaczy Kiroyu to potrafią.
- Wiem o tym. Wytwarzają coś na kształt bariery, którą my potrafimy wyczuć.
- No właśnie. Rozpocznij zatem poszukiwania. Ich aura powinna być bardzo wyraźna.
- Dobra. Na razie.
- Trzymaj się.
Schował telefon do kieszeni i podniósł się z kucek.
- Co z nią? – spytał Kazenga stojący kilka kroków za nim.
- Nie najlepiej. Sam zobacz.

Edan patrzył w ekran GPS’a. W pewnym momencie zmarszczył brwi i potrząsnął urządzeniem.
- Albo coś jest nie tak z tym ustrojstwem – mruknął. – Albo oni się zatrzymali. Tylko po co mieliby się zatrzymywać? Chyba, że…
- … ich złapali – dokończyła Yala. – Albo to tamci zestrzelili im samochód, tak jak nam wcześniej.
- Ja tam myślę, że ich złapali – powiedział Edan. – Lepiej być optymistą.
- Nie. Lepiej brać pod uwagę gorszą opcję, żeby nic złego cię nie zaskoczyło…





Rozdział 8.


Czarne BMW jechało leśną szosą. W środku panowała wesoła atmosfera, tylko jedna osoba była podenerwowana. Suzanne ściskała mocno kierownice i ze zmarszczonymi brwiami prowadziła samochód.
- Możecie się przestać cieszyć? – syknęła w końcu. – To, że zrezygnowali z pościgu, nie znaczy, że niebezpieczeństwo minęło.
James zasępił się.
- Aura? – jękną.
- Tak. Jest duża, dlatego łatwo będzie nas wytropić. Trzeba odprawić rytuał, ale do tego potrzebujemy Tii Nohemi, a ona przybywa w obozie.
- Czyli musimy jak najszybciej dostać się do obozu.
Po obu ich stronach ciągnął się czarny pas lasu. Samochód co jakiś czas podskakiwał nie umilając podróży.
- Kto to jest Tia Nohemi? – spytał Matt. – Wiem, że tia znaczy ciocia. To po hiszpańsku. Ale kim ona jest?
- To obozowa szamanka – wyjaśnił James. – Jest nieźle pokręconą Hiszpanką.
- Czyli może zaprzyjaźni się z Mattem – zachichotał Patrick.

Po kilkunastu minutach jazdy przez ciemny las na krótkich światłach samochód się zatrzymał.
- Co jest? Czemu się zatrzymałaś? – spytał Patrick. – Myślałem, że mieliśmy się dostać do obozu jak najszybciej. A chyba jeszcze nie dojechaliśmy, prawda?
- To nie ja – zaprotestowała Suzanne. – To brak paliwa! – walnęła się otwartą ręką w czoło. – Dlaczego o tym nie pomyślałam?!
- No to nieźle – mruknął James. – Zadzwonię po Justine, żeby przyjechała tu po nas z Tią.
- Dzwoń.
- Będziemy siedzieć w samochodzie? – Matt wyjrzał przez okno. – Może poszukajmy jakiegoś schronienia. Na pewno ktoś tu mieszka.
Niania potrząsnęła głową.
- Zbyt ryzykowne. Powinniśmy ukryć samochód na poboczu i przeczekać.
- Skąd ta dziewczyna będzie wiedzieć gdzie jesteśmy? – spyta Patrick, kiedy James wybierał numer.
- Jej telefon potrafi namierzyć mój – wyjaśnił. – Szkoda tylko, że mój nie może namierzyć jej.
Nacisnął zieloną słuchawkę i w ciszy jaka zapadła dało się słyszeć cichy sygnał. Po chwili odezwał się głos, ale nie był na tyle wyraźny, żeby któryś z bliźniaków mógł usłyszeć co osoba mówi.
James przez większy czas rozmowy milczał, a z komórki wydobywały się niezrozumiale trzaski.
Po kilku minutach chłopak schował telefon do kieszeni i spojrzał na pozostałych.
- Powiedziała, że już zbiera ludzi i, że zaraz wyrusza. – spojrzał znacząco na Suzanne. – Powiedziała też, że przyjedzie z Charlsem.
Była niania bliźniaków uniosła oczy ku ciemnemu niebu.
- Mój ulubiony obozowicz! – zaskrzeczała.
Wsiedli z powrotem do samochodu i wjechali w gąszcz drzew. Było wyjątkowo ciemno i dość nieprzyjemnie.
- Spróbujcie się przespać. – Suzanne odwróciła się do chłopaków. – Do świtu jeszcze około pięciu godzin, a jutro czeka was dzień pełen wrażeń – uśmiechnęła się pocieszająco. – Justine będzie tu niedługo. Odpocznijcie, a ja będę trzymać na zmianę z Edem.
- I ze mną – mruknął James nie otwierając oczu.
Bracia próbowali zasnąć, ale świadomość, że oddział nieobliczalnych wojowników, którzy chcą ich zabić depcze im po piętach nie zachęcała do zaśnięcia. Poza tym nieznośne były odgłosy nocnych zwierząt. Byle szelest sprawiał, że któryś z nich podskakiwał na siedzeniu w obawie, że nadchodzą Czarni. Do tego dochodziła niewygodna pozycja na samochodowym fotelu, która jednak nie przeszkadzała ani Jamesowi, ani Edowi, bo obydwaj spali jak zabici.
W wyniku tych wszystkich niedogodności Matt, kiedy zrobiło się jasno miał na koncie całą nieprzespaną noc, a Patrick spał co najwyżej pół godziny.
Poranne słońce prześwitywało przez gałęzie drzew, tworząc kompozycję cieni o ciekawych kształtach. Majowy dzień zapowiadał się ładnie, ale nikogo to w tej chwili nie obchodziło. Liczyła się tylko ucieczka przed Kiroyu.
- Kiedy ona przyjedzie? – niecierpliwił się James. Próbował zadzwonić do dziewczyny kilka razy w nocy, ale nie odbierała. Teraz nie było inaczej. Rozdrażniony, cisnął komórką o tylne siedzenie. Telefon odbił się i roztrzaskał o framugę drzwi. Większa część jego pozostałości wyleciała z samochodu i wylądowała w błocie.
James zaklął szpetnie i zabrał się za zabieranie części telefonu.
- Głupie urządzenia – gderał. – Strasznie delikatne! Wystarczy byle stuknięcie i się rozwalają!
Patrick zakrył ręką usta, żeby zakryć uśmiech cisnący mu się na twarz. Jego wysiłki jednak poszły na marne.
- Czego się cieszysz , głupku? – warknął James.
- Z niczego – zachichotał chłopak.
Matt natomiast okropnie się nudził i półprzytomnie odbierał to, co dzieje się wokół niego. Chciało mu się spać, ale uniemożliwiał mu to strach. Chyba nigdy w życiu się tak nie bał. Pomyślał, że już wolałby wrócić do normalnego życia i być gnębionym przez Todda. Najgorsze było jednak to, że nie do końca pojmował istotę sytuacji. To, że ktoś mógłby chcieć go zabić nie mieściło mu się w głowie. A jednak było prawdziwe.
- Może pójdziemy zbadać teren? – spytał z nadzieją w głosie. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę, jakby właśnie powiedział coś niestosownego.
- To zbyt niebezpieczne. – Suzanne pokręciła głową. – Nie możemy ryzykować. Justine powinna tu niedługo być.
- Nie ma jej od siedmiu godzin – jęknął Matt.
- Jeśli w okolicach jest większy oddział Kiroyu to i tak jesteśmy już trupami – mruknął James próbując poskładać swój telefon.
- Kiedy w nocy poszedłem opróżnić pęcherz – zaczął pan Ed. – Widziałem daleko jakiś ciemny rozmazany punkt. Poszedłem dość daleko od samochodu, w obawie, że Suzanne będzie mnie podglądać.
Była niania bliźniaków szturchnęła mężczyznę w ramie.
- Ile mamy broni? – spytała.
- Dwie beretty, dwa browningi – stwierdził James.
- Ja mam KGP-9 – oznajmił Ed.
- Wreszcie coś groźniejszego. – niania podrapała się po głowie. – Ile masz magazynków.
- Mam jeszcze jeden w kieszeni.
- Dobrze.
Odwróciła się do Jamesa, kiedy ten wydał okrzyk triumfu.
- Coś znalazłeś?
- Karabin do paintballu – wyjaśnił chłopak.
- Miej go. Zawsze może się przydać. A teraz chodźmy zbadać teren.

Pięć skulonych postaci przemknęło przez odsłoniętą przestrzeń, żeby zaraz skryć się w zaroślach. W lesie panowała cisza, która przyprawiała o dreszcze. Matt był pod wielkim podziwem odwagi Eda. On nigdy nie zapuściłby się w nocy sam, tak daleko od samochodu.
- Daleko jeszcze do tego budynku? – jęknął.
- Nie. – mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie. – Już go widać.
Rzeczywiście, jeśli wytężyło się wzrok można było dostrzec szare ściany budowli. Ruszyli dalej i po kilku minutach stanęli przed pokrytym różnorodnymi graffiti budynkiem. Wyglądał na dość stary i od dawna nie używany.
- Drukarnia – mruknął Patrick.
- Skąd wiesz? – zainteresował się James.
Młodszy chłopak wskazał na napis „DRUKARNIA” namalowany czerwoną farbą nad wejściem.
- Wchodzimy? – spytał Matt, któremu wrócił dawno nie widziany u niego zapał.
- Czemu nie… - westchnęła Suzanne. – W końcu po to tu przyszliśmy.
Ed ostrożnie zajrzał do środka, ale nagle odwrócił się i walnął w czoło.
- Cholera! – krzyknął idąc w stronę samochodu. – Zapomniałem latarki!
Chłopcy zajrzeli do środka. Ed miał rację – bez latarki nie mają po co tam wchodzić.

Mężczyzna dotarł do samochodu i wyjął latarkę. Ruch na ulicy był teraz większy, ale warstwa liści dobrze skrywała czarne BMW. Zresztą nikt nie widział potrzeby, żeby patrzeć w stronę lasu.
Ruszył z powrotem w stronę drukarni pogwizdując wesoło. Po chwili uznał, że to nie najlepszy pomysł i umilkł.
Leśne poszycie szeleściło pod stopami mężczyzny, a korony drzew zapewniały przyjemny chłód. Gdzieniegdzie przemykało jakieś zwierzę, spłoszone obecnością nieproszonego gościa.
Edward podziwiając otaczającą go przyrodę zapomniał o skradaniu się. Gdy sobie o tym przypomniał, czym prędzej skoczył w zarośla.
Wyjrzał z za krzaków, żeby się przekonać, czy nikt nie idzie. Prawdopodobność, że Kiroyu są tak blisko była znikoma, ale lepiej dmuchać na zimne.
Kiedy dotarł wreszcie na miejsce pomachał latarką przed nosem Suzanne, zapalił ją i wszedł do środka.
Zapach moczu i obdrapane ściany nie zachęcały do dalszego zwiedzania.
- Dobrze, że wziąłem latarkę – powiedział Ed. – Nie dało by się tu wejść.
Nagle w budynku zrobiło się jaśniej. Wielka lampa na środku sufitu rozbłysła żółtym światłem. Wszyscy zaczęli rozglądać się nerwowo w oczekiwaniu na wojowników Kiroyu.
- Tu jest włącznik światła – mruknął Matt. – Właśnie zapaliłem, bota twoja latarka na nic się nie zdaje.
James westchnął i schował berette.
- Mogłeś od razu powiedzieć. Już się bałem, że to banda Endo.
Suzanne zaśmiała się ponuro.
- Prędzej czy później tu trafią. Miejmy nadzieję, że Justine dotrze tu przed nimi.

Obeszli całą drukarnię szukając śladów, świadczących o czyjejś niedawnej obecności w tym miejscu. Jednak wyblakłe graffiti i pajęczyna na włączniku światła nie dawały złudzeń. Przynajmniej w ostatnim tygodniu nikogo tu nie było.
- Może przyprowadzimy samochód? – zaproponował Patrick. – Tu będzie na pewno mniej widoczny.
- Zbyt ryzykowane. Narobimy tylko hałasu – odparła Suzanne, po czym zakryła twarz dłonią. – James! Mógłbyś wyjść i zobaczyć, czy z zewnętrz widać, że są zapalone światła? Jak mogłam o tym wcześniej nie pomyśleć. Cóż, starzeję się. – uśmiechnęła się ponuro i pokręciła głową.
- Już lecę – powiedział James, po czym zniknął za drzwiami.
Wszyscy rozsiedli się na czarnych fotelach, które znaleźli nieopodal drukarni. Nie licząc kilku dziur, przez które wychodził jasnożółty puch, były w dobrym stanie.
- Nianiu – zaczął Matt, ale napotykając groźne spojrzenie kobiety poprawił się: - Suzanne. Teraz już możemy ci powiedzieć… o pewnej sprawie. W szkole gnębił nas taki chłopak Todd.
Ed przysłuchiwał się chłopakowi z dużym zaciekawieniem. Dotąd nie widział, że chłopcy mieli problemy w szkole. Poznając kolejne szczegóły opowieści wyobrażał sobie Todda z twarzą Yali. Bezwzględność, mściwość, okrucieństwo. Tak, to na pewno cechy, które pasowały do dziewczyny Kiroyu.
- Pewnego dnia, zamknął nas w szafkach wuefowej szatni – podjął opowieść Patrick. – Spędziliśmy tam noc. Chcieliśmy trzymać wartę, ale jeden z nas zasnął. – spojrzał gniewnie na Matta. – Kiedy się obudziliśmy, szafki były otwarte, a Todd leżał związany w łazience.
Niania słuchała ich opowieści bez konkretnego wyrazu twarzy, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego chłopca.
- Teraz, kiedy wiemy, że jesteś kimś na kształt agenta – Matt przejął pałeczkę od brata. – Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy to ty tak załatwiłaś Todda?
- Oczywiście, że ja – odparła beztroskim tonem Suzanne. – Ktoś musiał dać mu nauczkę.
- Dziękujemy – westchnął Patrick. – Nie wiesz, jaka to była frajda, zobaczyć go skrępowanego w szkolnej toalecie.
- A wy nie wiecie, jaka to była frajda przywiązywać go do szkolnego kibla. – uśmiechnęła się.
Do drukarni wpadł zdyszany i spocony James.
- Z zewnątrz to wygląda normalnie – powiedział. – Nikt się nie domyśli, że tu siedzimy. Obleciałem całą drukarnię dookoła. No, może Kiroyu mogą tu trafić, ale to przez aurę.
- Dobrze – powiedziała niania. – Przynajmniej budynek nie rzuca się w oczy.
- A widziałeś jakieś ślady obecności Czarnych? – spytał Ed.
- Nie – odpowiedział zdecydowanie James. – Nie widać, żadnych śladów. Chociaż Szepczący mogli łatwo je zatrzeć.
James rozejrzał się za wolnym fotelem, ale wszystkie były już zajęte. Mamrocząc coś pod nosem podszedł do ściany, by się o nią oprzeć.
- Chcesz usiąść? – zaoferował mu Patrick. – Ja i tak właśnie miałem iść się wysikać.
- Dzięki – chłopak wyszczerzył zęby i rozparł się wygodnie na fotelu. – Tylko uważaj na siebie.
- Nie wiem czy to dobry pomysł – westchnął Ed.
- Przecież muszę zrobić siku! – zaprotestował Patrick. – A nie zrobię tego tu, tak jak nasi poprzednicy.
- Idź – poleciła Suzanne. – Ale uważaj na siebie.
Chłopak wybiegł z drukarni trzymając się teatralnie za krocze.
- Nic mu się nie stanie – ocenił James. – Kiroyu są jeszcze daleko.
- Też tak myślę – westchnęła Suzanne.
Jednak minęło dziesięć minut, a Patrick nie wracał.
- Może tak dawno nie był w toalecie – zażartował James, chociaż tak naprawdę bardzo się denerwował. Co prawda Szepczący powinni być jeszcze daleko, a chłopakowi mogło po prostu mogło coś głupiego wpaść do głowy.
Wreszcie drzwi drukarni otworzyły się i stanął w nich wysoki blondyn. Ku ich przerażeniu, miał na sobie czarny płaszcz z żółtą literą „K” na piersi.
- Witam przyjaciele – zaśmiał się Endo.


Rozdział 9.


Wszyscy w osłupieniu patrzyli się na młodego wojownika. To był dla nich policzek. Kiroyu pojawili się w najmniej spodziewanym momencie. Jako pierwszy oprzytomniał James i wyciągnął berette.
- Spokojnie James. – Uśmiechnął się sztucznie Endo. – Gdzie twoje maniery? Nie przywitasz starego przyjaciela?
- Jakiego przyjaciela! – warknął James. – Raczej tchórza i zdrajcę!
Na czole wojownika pojawiła się zmarszczka, ale zaraz zniknęła.
- Wspomniałem wam już, że przypadkiem natrafiliśmy na waszego przyjaciela – przemówił, a następnie poszukał wzrokiem Matta. – To chyba twój brat? Zgadza się?
Chłopak nie odpowiedział. Lękał się tego człowieka, z wiadomych przyczyn. Podczas ucieczki nasłuchał się o nim różnych opowieści. Spodziewał się raczej muskularnego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Tymczasem stał przed nim chłopak, nie wiele od niego starszy.
- Oddajcie nam Matta, a Patrick nie będzie cierpiał – mówił dalej Endo. – Kulka w głowę, albo trucizna i po wszystkim.
- Zapomnij! – syknęła Suzanne. Wojownik obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem i kontynuował:
- Jeśli jednak będziecie stawiać opór i tak dostaniemy chłopaka w swoje ręce, ale obydwaj będą ginąć w męczarniach. Znacie Yalę. Ona lubi krzywdzić innych…
Matt poczuł się, jakby dostał pięścią między oczy. Oni mają Patricka! Sprawdził się najgorszy możliwy scenariusz. Nie chciał, żeby Kiroyu torturowali Patricka, tylko dlatego, że on stchórzył.
- Pójdę z nim – oświadczył stanowczo. Wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku.
- Nie… - krzyknęła Suzanne, ale Endo jej przerwał.
- Mądry chłopiec! – powiedział i podszedł w stronę przestraszonego chłopaka. – Dobra decyzja.
- On nigdzie z tobą nie pójdzie bydlaku! – Ed zasłonił Matta własnym ciałem.
- Odsuń się dziadku – syknął czarnym wojownik. – On już zadecydował.
- Nie! – warknął mężczyzna.
Endo spiorunował go wzrokiem i podszedł na tyle blisko, że ich twarze prawie się dotykały.
- To nie ty tu decydujesz – rzekł lodowatym tonem. Edward odepchnął go lekko i splunął mu w twarz.
Kiroyu odskoczył w tył i w szalonym „tańcu” próbował zetrzeć ślinę z twarzy. Kiedy wreszcie się uspokoił, stanął na wprost Eda i wysyczał kilka słów w obcym języku. W następnym momencie stał już obok mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w twarz.
Edward zatoczył się w tył i usiadł na jednym z foteli. Po chwili wstał, otarł krew z kącika ust i stanął obok Matta.
- To jak? – spytał Endo. – Oddajecie mi go dobrowolnie, czy wolicie, żeby cierpiał i chcecie wszyscy zginąć? Przed wejściem mam cały oddział uzbrojonych po zęby Kiroyu. Nie macie… - urwał, bo usłyszał świst. Tylko niesamowity refleks i godziny treningów, uratowały mu teraz życie. Jednak strzała trafiła go w ramię. Czuł, jak twardy grot zrywa ścięgna i gruchocze kości.
- Znajdę cię i zabije! – syknął w stronę Matta, po czym ruszył w stronę wyjścia. Grad strzał spadł na niego, ale tylko jedna strzała dosięgła celu trafiając wojownika w łydkę. Siła rozpędu pozwoliła mu wypaść z drukarni.
- Zdążyła – westchnęła Suzanne i spojrzała w górę, w stronę antresoli. Stał tam oddział łuczników z bronią w pogotowiu. Schodami zbiegły dwie postacie. Jedna wysoka, trzymająca miecz, druga niższa z łukiem w ręce.
- Patrick! – wrzasnął Matt i pobiegł za Endo. – Nie zostawię go!
- Stój! – Rzucił się za nim James. – Nie uratujesz go, a jesteś potrzebny żywy!
Młodszy chłopak jednak był szybszy i wypadł z drukarni w chwili, kiedy samochód z jego bratem już odjeżdżał.
On jednak popędził w ślad za pojazdem. Nie zastanawiał się, nie chciał, żeby jego brata czekała powolna, bolesna śmierć.
Kiedy samochód zniknął w chmurze pyłu, Matt padł na kolana i po jego wyschniętym policzku popłynęła samotna łza.
Po chwili James podbiegł i próbował pocieszyć chłopaka:
- Odbijemy go! – Uśmiechnął się, choć tak naprawdę czuł się podle. To była jego misja i zawiódł. Przez niego niewinny chłopak prawdopodobnie zginie.
Matt podniósł na niego oczy. Widać w nich było pretensję, może żal.
- Czemu mi nie pozwoliliście? – warknął. – Gdybym poszedł z tym chłopakiem, Patrick by nie cierpiał!
James, wiedział, że to była prawda. Zabili by Patricka, ale w godny sposób. Jednak teraz mogą wyżyć się na niewinnym chłopcu. Przeszedł go dreszcz na myśl o tym, co będzie przeżywał brat Matta.
- Wstawaj. – Poklepał chłopaka po ramieniu. – Obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odzyskać Patricka.
Matt z dużym ociąganiem podniósł się z klęczek i ruszył ze starszym kolegą z powrotem do drukarni. Co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby wierzył, że zobaczy tam brata.
W środku Suzanne, Ed, jakaś dziewczyna i jakiś chłopak głośno dyskutowali, zawzięcie przy tym gestykulując. Widząc zmierzających w ich stronę chłopaków, przerwali jak na komendę.
- Matt – odezwała się Suzanne. – To jest Justine Vilemo.
Dziewczyna miała na sobie beżowy sweter, brązowe legginsy i zielone, krótkie kozaki. Na szyi miała zawieszony błękitny kamień. Jej brązowe włosy były lekko pofalowane i sięgały za ramiona. W ręce trzymała łuk, który zupełnie nie pasował do stroju.
- Cześć. – Justine wyciągnęła do niego rękę. – Ty pewnie jesteś Matt?
Matt uścisnął jej rękę mrucząc coś pod nosem. Jej skora była niewiarygodnie gładka.
- Jesteś Charles? – spytał po chwili, kiedy jego wzrok padł na wysokiego blondyna. Wyglądał na kilka lat starszego od Justine. Miał na sobie czarną koszulkę, która podkreślała jego dobrze rozbudowaną sylwetkę. Wojskowe bojówki i glany dopełniały całość. Matt pomyślał, że chłopak wygląda jak trochę za młody żołnierz.
- Tak. – Uśmiechnął się Charles i uścisnął mocno dłoń chłopaka. – Miło mi cię poznać Matthew.
- Wystarczy po prostu Matt.
- Jak chcesz.
- Skoro już się poznaliście – powiedziała Suzanne. – Może wreszcie pojedziemy do obozu?

Patrick beztrosko oblewał ścianę drukarni, kiedy ktoś podszedł go bezszelestnie od tyłu i zakrył dłonią usta. Potężny kopniak w udo sprowadził go na ziemię. Silne ręce związały mu nadgarstki za plecami, po czym odwróciły na plecy.
Stał nad nim starszy chłopak o blond włosach i lekko skośnych oczach. Uśmiechał się, ale Patrick wiedział, że nie jest to przyjazny uśmiech. Właśnie miał przed oczami Kiroyu. Prawdopodobnie też, było to Endo, o którym tyle słyszał.
Kątem oka dostrzegł inne, bardziej delikatne i kobiece dłonie. Nie zdążył się im jednak dłużej przyjrzeć, ponieważ zniknęły, a on poczuł dziwny, cytrynowy zapach. Skojarzył mu się z płynem do mycia naczyń, którego używała ich mama. Była to jego ostatnia myśl, zanim głowa opadła mu na leśne poszycie i stracił przytomność.

Ocknął się w samochodzie, związany na tylnym siedzeniu. Czuł dziwne mrowienie rąk i nóg. Próbował podnieść głowę, ale skutecznie uniemożliwiły mu to więzy. Przy byle ruchu, ból niemalże rozrywał mu ramię. Nie śmiał się odezwać, żeby nie zwrócić na siebie uwagę osób siedzących z przodu.
Nie musiał jednak długo czekać, aż pierwsza z nich się odezwie.
- Zobacz Endo – usłyszał kobiecy głos i ciarki przebiegły mu po spoconych plecach. Wyczuł w tym głosie nienawiść. – Obudził się nasz aniołek.
Nie spodobało mu się, że dziewczyna nazwała go „ich aniołkiem”. W obecnej sytuacji nie mógł jednak nic na to poradzić.
Chłopak, który prowadził samochód odwrócił się do niego. To był ten sam, który go obezwładnił podczas sikania.
- Siema Patrick – powiedział. – Jeśli chcesz, żeby twoja przyszłość wyglądała dość optymistycznie, to radzę zaprzyjaźnić się ze mną. Wiem, że to trudne, kiedy tak bezceremonialnie przerwałem ci oddawanie moczu. – Uśmiechnął się lekko, ale zaraz znowu spoważniał. – Prawdopodobnie będziemy musieli cię zabić. Wybacz, takie wymogi, ale ja będę walczył o to, żeby twoja śmierć była jak najbardziej humanitarny sposób.
Patrick patrzył na niego nic nie rozumiejąc. Bał się śmierci, ale ten człowiek widocznie chciał mu pomóc.
- Bo widzisz – ciągnął Endo. – Yala najchętniej poznęcałaby się nad tobą. Rozgrzane żelazne krzesło, przypalanie… Wiesz o co chodzi?
Odwrócił się na chwilę do dziewczyny siedzącej na fotelu pasażera.
- Przestań mnie szturchać – warknął. – Wiesz dobrze, że tak właśnie by było. Lubisz sprawiać innym ból.
Patrick przełknął głośno ślinę. Czuł dziwną sympatie do skośnookiego chłopaka.
- Chcę ci pomóc chłopaku – mówił dalej Endo. – Druga sprawa, że chce też zrobić na złość Yali. Proponuję, abyśmy zabili cię tym sztyletem. – Wskazał na broń zawieszoną na fotelu. – Oczywiście, jeżeli będzie taka potrzeba.
Patrickowi wcale nie podobała się perspektywa śmierci za pomocą tego sztyletu.
- A nie moglibyście mnie po prostu uśpić? – jęknął. Był już pogodzony z tym, że musi umrzeć.
Endo spojrzał na niego dziwnie, po czym pokręcił głową.
- Nie – oświadczył. – Ale postaram się załatwić ci, śmierć w narkozie, albo coś.
- Taa. Dzięki – mruknął Patrick i ułożył głowę na siedzeniu. Patrzył się tępo w oparcie fotela pasażera.
- Schowaj ten sztylet – syknęła Yala. – Chcesz, żeby nas pozabijał?
- Jest związany – odparł Endo i zwrócił się do Patricka: - Jesteś związany, tak?
- Debil – mruknęła wojowniczka Kiroyu.

Matt czuł się nieswojo siedząc między Justine i Suzanne na tylnym siedzeniu. Co prawda jego była niania nie onieśmielała go, ale brązowowłosa dziewczyna to już inna sprawa. Chodziło głównie o to, że jeszcze się nie znali. Oprócz tego nie umiał ocenić ile ona ma lat. Wyglądała za równo na jego rówieśniczkę, jak i na siedemnaście lat, a wedle reguły, że kobiet się nie pyta o wiek, wolał zapytać się później Suzanne.
- Daleko jeszcze? – jęknął, ale zaraz zdał sobie sprawę, że takie pytania zadają małe dzieci. – Pytam, bo boli mnie głowa – wyjaśnił, choć nie była to w najmniejszym stopniu prawda.
Suzanne dotknęła jego czoła i zmarszczyła brwi.
- Chyba masz gorączkę.
- Możliwe – odparł.
- Pewnie jest rozgrzany po przeżyciach dzisiejszego dnia. – Ed przyjrzał się chłopakowi w samochodowym lusterku. – Przejdzie mu.
Jechali już od dwóch godzin i Matt zaczął się wiercić. Nie chciał zadawać jeszcze raz pytania „kiedy dojedziemy?”, żeby Justine nie pomyślała, że zachowuje się jak dziecko. Nie mówił więc nic. Spróbował zasnąć, ale w chwili, kiedy zamknął oczy, dziewczyna zapytała:
- Kiedy dojedziemy?
Matt był nieco zdziwiony.
- Właśnie – wtórował jej.
- Za chwilę – westchnęła Suzanne.
- Nie powinniśmy zrobić rytuału w tej drukarni? – spytał Ed Tię Nohemi, która siedziała na fotelu pasażera.
Jej czarne jak smoła oczy zwróciły się w jego kierunku.
- Nie było takiej potrzeby – odparła.
- A co jeśli Kiroyu nas śledzą? – zaoponował. – Przecież potrafią wyczuwać aurę!
- A ja potrafię ją chwilowo ukryć – wyjaśniła. – To trochę wyczerpujące, ale w ten sposób Czarni nie mogą nas śledzić.
- Jesteś pewna? – spytał.
Potrząsnęła długimi dredami.
- Nigdy nie jestem niczego pewna.
- Nie lubię z tobą rozmawiać – zaśmiał się Ed. – Ciągle te wymijające odpowiedzi…
Uśmiechnęła się słabo.
- To nie są wymijające odpowiedzi.
Mężczyzna przewrócił oczami i skupił się na prowadzeniu pojazdu.
Samochód podskakiwał na nierównej, wyboistej drodze. Mattowi zdawało się, że jego żołądek zaraz eksploduje. Wolał na razie jednak nie wymiotować. Zabrudzenie tapicerki samochodu nie podniosłoby mu opinii wśród nowych przyjaciół.
- Dojechaliśmy? – wyjęczał trzymając się za brzuch.
- Tak – oświadczyła Suzanne.
Zatrzymali się na pustej polanie, oddalonej kilka kilometrów od głównej drogi prowadzącej przez las. Drzewa stanowiły naturalną zasłonę.
- To tu? – spytał Matt z rozczarowaniem w głosie. – To jest ten obóz?
Ogromna polana ciągnęła się jak okiem sięgnąć, ale nie było na niej niczego. Żadnych domków, boisk, czegokolwiek.
- Tak – odparła spokojnie Justine. – Tylko jeszcze go nie widać. To znaczy, ty go nie widzisz.
- Co wy wygadujecie?! – obruszył się chłopiec. – To jakiś żart?
- Nie – odparła Tia. – To magia.
- Magia?! Magia nie istnieje!
- Jesteś pewien? – spytała z pół uśmiechem szamanka. W następnej chwili powietrze przed nimi zaczęło migotać. Matt cofnął się w tył, a Justine zaczęła się śmiać.
- Moja pierwsza reakcja była identyczna!
Na polanie wytworzyła się przezroczysta kopuła, a w środku…
- Niemożliwe! – krzyknął Matt. Przed jego oczami pojawiły się domki, pola treningowe i inne budynki. – To magia!
- Naprawdę? – spytała z przekąsem Tia Nohemi.
- W ten sposób ukrywamy obóz przed Kiroyu – wytłumaczyła zdezorientowanemu chłopakowi Justine.
- Tia potrafi ukryć teren obozu pod tą przezroczystą kopułą – dodała Suzanne.
- Ale jak to możliwe, że nikt nigdy nie tu nie trafił i po prostu nie przeszedł przez tą… powłokę?
- Jeśli to takie łatwe – zwróciła się do niego szamanka, a na jej twarzy pojawił się częsty pół uśmiech. – To spróbuj.
Matt podszedł do kopuły. Powietrze przed nim drgało. Zrobił krok w stronę obozu, ale jego noga napotkała opór. Wzdrygnął się, kiedy przez jego ciało przeszedł mocny dreszcz.
- Co ja tu robię? – spytał. Justine pokładała się ze śmiechu.
- Zapomniałeś – stwierdziła Tia, a następnie podeszła do niego, położyła mu dłoń na czubku głowy i wymówiła kilka słów w dziwnym języku. Wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił.
- Manipulujesz mną! – wrzasnął. – Możesz sprawić, żebym wszystko zapomniał! Jesteś chora!
- Nie, Matt – zaprzeczyła Suzanne. – Ona nie jest chora. Ona potrafi czarować.
- Zauważyłem – odburknął.
- Może wejdziemy? – zaproponował Ed.
- Niby jak? – spytał Matt. – Moja ostatnia próba zakończyła się… nie wiem czym, bo zapomniałem!
- Posłuchaj i przestań się denerwować – skarciła go Suzanne. – My możemy tam wejść, ponieważ Tia nam „pozwoliła”. Spójrz.
Jego była niania przeszła swobodnie przez kopułę i stanęła po drugiej stronie. Ed i Justine poszli jej śladem. Matt został sam na sam z Tią Nohemi. Czuł dziwny niepokój. Ta kobieta była co najmniej dziwna.
- Podejdź – powiedziała.
Zrobił jak kazała, ale nie bez ociągania. Szamanka dotknęła jego prawej skroni wskazującym i środkowym palcem lewej ręki, po czym powtórzyła tę czynność prawą ręką dotykając lewej skroni. Chłopak poczuł ciepło rozchodzące się po jego ciele. Zniknęło jednak, kiedy Tia oderwała palce od jego skóry.
- Co? – spytał. – To wszystko? Mogę już przejść przez tego przezroczystego gluta?
- Spróbuj – odparła.
Spojrzał na nią spode łba po czym zdecydowanym krokiem ruszył w stronę obozu. Bał się zderzenia z niewidzialną ścianą, ale tym razem przekroczył granice kopuły.
- Witamy na Obozie! – Uśmiechnęła się Justine.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Thomas dnia Wto 13:14, 18 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:18, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział 10.


Kolejny podskok i kolejny przeszywający ból lewej ręki. Samochód jechał po wyjątkowo wyboistej drodze, ale Endo nie miał zamiaru zwalniać. Trzy godziny takiej jazdy sprawiły, że Patrick czuł się jak worek kartofli rzucony na tyle siedzenie. W pewnym momencie Yala odwróciła się i rzuciła mu na twarz śmierdzącą potem szmatę.
- To, żebyś nie podglądał – wyjaśniła swoim zjadliwym tonem.
Tak więc ta podróż była dla niego męczarnią. Próbował zrzucić z twarzy cuchnący materiał, ale na próżno. Kiedy Yala zauważyła jego próby dała mu kuksańca w nos. Ścierka trochę zamortyzowała uderzenie, ale i tak ból był nieznośny.
Zaprzestał więc prób zrzucanie ścierki, pomimo, że było mu ciężko oddychać. Na dworze było ponad trzydzieści stopni i temperatura dawała się mu we znaki. Mokra koszula przywierała nieprzyjemnie do pleców, a oczy piekły od potu.
- Niedługo dojedziemy – poinformował go Endo.
- Dobrze wiedzieć – mruknął. – Ta szmata strasznie śmierdzi…
- Yala – zwrócił się do dziewczyny wojownik. – Zdejmij mu ją i tak nic nie widzi. Poza tym, nawet jeśli, to i tak już się pogubił.
- Sam ją zdejmij – odparła.
- Ty założyłaś – ty zdejmujesz.
Widząc, że dziewczyna nie rusza się z miejsca, Endo z niemałą irytacją ściągnął szmatę z twarzy związanego chłopaka.
- Dzięki – mruknął.
Wreszcie samochód się zatrzymał i Patrick został brutalnie wyciągnięty z samochodu przez Yalę. Pociągnęła go za nogi i uderzył twarzą w kamienistą drogę.
- Wstawaj żałosna klucho – warknęła.
Chłopak wstał z niemałym trudem, ponieważ nie mógł liczyć na pomoc rąk. Z rozciętej wargi ciekła mu krew, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie nienawiści.
Dziewczyna podeszła do niego. Była od niego niewiele wyższa. Jej usta znajdowały się kilka centymetrów od jego ucha. Nie śmiał się poruszyć.
- Dobrze ci radzę. Nie zadzieraj ze mną – wyszeptała. Poczuł jej ciepły oddech na włosach. Przeszedł go dreszcz.
W końcu odsunęła się od niego i bezceremonialnie podcięła, po czym złapała za koszulę i pociągnęła po drodze w stronę czarnej budowli znajdującej się na niewielkim wzniesieniu.
Gdzie się podziewa Endo, kiedy jest potrzebny?, spytał się w duchu Patrick, choć nie był pewien, czy młody wojownik stanąłby w tej sytuacji po jego stronie. Tak, czy inaczej Yala trzymała go w żelaznym uścisku, a plecy bolały go niemiłosiernie przy każdym zetknięciu z większym kamieniem.
W końcu znudziło jej się szarganie za koszulkę nieszczęsnego chłopaka i go puściła. Plecy piekły go żywym ogniem, a w gardle kompletnie zaschło.
- Wstawaj – syknęła.
Przez głowę Patricka przebiegło kilka niepochlebnych określeń Yali, po czym z trudem podniósł się najpierw na klęczki, potem stanął wyprostowany gotów do dalszej, mozolnej, wyczerpującej wędrówki.
Uwadze dziewczyny nie umknęło, jaki trud sprawiło mu podniesienie się z ziemi i wpadła na pomysł. Podeszła do niego i jeszcze raz go podcięła. Wylądował na plecach, przygniatając swoim ciałem związane ręce. Syknął, kiedy ból przyszył mu lewe ramię.
- Wstawaj! – powiedziała jadowitym głosem Yala, po czym wyjęła bukłak z wodą i pociągnęła kilka sporych łyków. – Co za upał. – Zaczęła wachlować się ręką dla efektu. – Nie uważasz?
Rzucił jej wściekłe spojrzenie, po czym zaczął gramolić się z powrotem na nogi. Znowu ten sam efekt – gdy tylko wstał Yala go podcięła. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy, po czym znudziło jej się to i nakazała iść dalej.
Kończąc wędrówkę Patrick był więc wyczerpany i cały spocony. Yala natomiast wyglądała na bardzo zadowoloną.
Brama czarnego zamku otworzyła się przed nimi i stanął w niej człowiek o wyglądzie szczura i szpakowatych, rzadkich włosach.
- Panno Yalo. – Ukłonił się nisko. – To jest owy Patrick?
Wlepił swoje małe, świdrujące oczka w chłopaka, jakby go oceniając. W końcu zwrócił się w stronę dziewczyny Kiroyu.
- Cela jest przygotowana – oświadczył. – Greg! Martin! – skinął na dwóch wysokich, łysych mężczyzn w czarnych szatach. – Zaprowadźcie naszego gościa do jego rezydencji.
Barczyste olbrzymy wzięły Patricka pod ramiona i udali się z nim krętymi schodami w podziemia zamku. W powietrzu czuć było nieprzyjemną wilgoć. Schody kończyły się wielkimi, stalowymi drzwiami. Mężczyzna o imieniu Greg otworzył je, złapał chłopaka za koszulkę i z rozmachem wrzucił do celi. Drzwi zamknęły się z hukiem i otoczyła go ciemność.

Justine oprowadzała Matta po Obozie. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać, że zrobiła na nim wrażenie. Po pierwsze – magiczna ochrona. To już było coś. Po drugie – jego wielkość. Był ogromny. Chłopak spodziewał się raczej czegoś mniejszego. Po trzecie – pozytywne nastawienie obozowiczów. Nie był pewien, czy to nie dlatego, że ma czarną Bliznę.
W centralnej części Obozu znajdował się dwupiętrowy dom, biały dom. Była to siedziba dyrektora obozu i starszych rangą obozowiczów.
Właśnie tam po obejrzeniu całego terenu udał się Matt i Justine. Duże, drewniane drzwi „pachniały starością” jak to ujął Matt, kiedy weszli do środka. Naprzeciwko wejścia znajdował się kominek, w którym nie wiedzieć czemu, trzaskały małe płomyki. Na dworze było ponad trzydzieści stopni.
Przy kominku siedziało pięć osób, a wśród nich Suzanne. Wszyscy energicznie dyskutowali oprócz starszego mężczyzny, który przyglądał się im wszystkim z pobłażliwym uśmieszkiem. Matt stwierdził w myślach, że wyglądał jak stary żółw.
- Widzę, że przyprowadziłaś nowego kolegę Justine. – Uśmiechnął się stary żółw. Jego skóra przypominała papier ścierny, a w oczach tańczyły figlarne iskierki.
- Tak, Calthanielu – odparła dziewczyna. – To jest Matt.
- Miło mi – uśmiechnął się staruszek i wstał z fotela. Mattowi wydawało się, że jego ciało zaraz się rozsypie.
Nagłe poruszenie zwróciło uwagę dyskutujących i wreszcie dostrzegli nowo przybyłych.
- Mogę zwracać się do ciebie Matt, czy wolisz jakoś inaczej? – spytał Calthaniel wyciągając rękę do chłopaka.
- Oczywiście. – Wzruszył ramionami i uścisnął rękę mężczyźnie. Modlił się w myślach, żeby jej przy tym nie połamać. Ku jego obawom stary żółw uścisnął jego rękę dość mocno. – Jest pan dyrektorem Obozu, czy jak?
Z niewiadomego powodu, to pytanie rozbawiło Calthaniela.
- Można tak powiedzieć.
- Calthaniel jest dyrektorem Obozu i magiem – wyjaśniła Suzanne, która również wstała.
- Jakim znowu magiem… - Machnął ręką staruszek. – Powiedzmy, że umiem zrobić kilka sztuczek.
Matt spojrzał na niego z powątpiewaniem. Ten starszy pan nie wyglądał na maga, a tym bardziej potężnego maga.
Calthaniel jakby wyczuwając jego powątpiewanie powiedział:
- Może nie wyglądam, jakbym umiał czarować, ale to prawda.
Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie, pomyślał Matt.
Stary żółw uśmiechnął się, a w jego oczach znowu zatańczyły iskierki rozbawienia. Po chwili z zewnętrznej strony dłoni Matta wystrzelił zielony bąbel i zaczął rosnąć. Zanim chłopak zdążył zareagować patrzył na kolczastą roślinę.
- Chłopak stwierdził, że prędzej mu kaktus na ręce wyrośnie, niż ja będę umiał czarować – oznajmił wszem i wobec Calthaniel.
- Zdejmij to! – wrzasnął Matt i zaczął wymachiwać ręką. – Szybko!
Justine pokładała się ze śmiechu.
- Zdejmij, zdejmij! – darł się chłopak.
Stary żółw machną ręką i kaktus zniknął.
- Czemu to zrobiłeś? – spytał ze złością Matt.
- Uznałem, że to będzie zabawne.
Chłopak popatrzył na niego spode łaba i zaczął chichotać.
- Faktycznie było, proszę pana.
- Mów mi Calthaniel – powiedział szybko stary żółw. – albo Cal.
- Serio?
- Tak. Wszyscy obozowicze tak do mnie mówią.
- Dobrze, Calthanielu – odparł sztywno, po czym jego wzrok powędrował w stronę dłoni staruszka i aż odjęło mu mowę.
- Co cię tak dziwi? – spytał rozbawiony Calthaniel.
- Ty… nie masz paznokci!
- Zgadza się.
- Dlaczego?
- A dlaczego ty je masz?
- No… nie wiem.
- W takim razie, skąd ja mam wiedzieć, dlaczego ich nie mam?
Matt zrobił tak głupią minę, że Justine znowu wybuchła śmiechem.
- Ja również chciałbym powitać nowego obozowicza – odezwał się bardzo oficjalnym tonem pulchny mężczyzna, który do tej pory nie zabierał głosu. Podszedł do Matta i podał mu swoją pulchną rękę. – Bardzo mi miło – zapewnił, chociaż ton jego głosu zdradzał, że wcale mu nie jest miło.
- Mi również – odparł Matt, notując tym samym w pamięci, żeby nie spędzać dużo czasu w pobliżu tego mężczyzny. Od razu było widać, że nie przypadli sobie do gustu.
- To jest Lucan – dodał Calthaniel. – Vice-dyrektor Obozu.
Pulchny mężczyzna oddalił się wreszcie i reszta dyskutujących wcześniej ludzi podeszła do Matta i podała mu ręce.
- To my już chyba pójdziemy – zwróciła się do starego żółwia Justine. – Do widzenia.
- Do wiedzenia – powtórzył Matt i wyszli z budynku. Po kilku krokach chłopak zwrócił się do Justine:
- Calthaniel wydaje się być w porządku…
- Bo jest.
- Za to ten cały Lucan wygląda na niezłego gbura.
- Możliwe. Większość obozowiczów za nim nie przepada.
- Gdzie teraz idziemy?
- Do Tii Nohemi. Trzeba zdjąć z ciebie tą aurę.

Domek Tii znajdował się przy samej granicy Obozu. Żeby się do niego dostać, musieli przejść dobry kilometr. Rozsypująca się chatka przywodziła na myśl domki smerfów. Szare ściany z wymalowanymi na nich, czarnymi symbolami. Dach w kolorze zgniłej zieleni, wyglądał, jakby był zrobiony z liści. Kiedy Matt zapytał o to Justine, ona go wyśmiała.
- Tia nie jest jakąś dzikuską – stwierdziła.
Ta dziewczyna czasami działała Mattowi na nerwy.
Podeszli do drzwi i Justine zapukała. Po chwili w drzwiach stanęła Tia Nohemi z garnkiem w ręce. Jej długie dredy były związane za plecami.
- Witajcie dzieci – powiedziała. – Wejdźcie. Czas pozbyć się aury.
Przestąpili próg i zamknęli za sobą drzwi. W zaskakująco dużym pomieszczeniu panował półmrok. Z sufitu zwisały na sznurkach najróżniejsze przedmioty. Od garnków różnej wielkości zaczynając, na małych laleczkach kończąc. Niektóre z nich miały powbijane igły w okolicach miejsca, gdzie powinno znajdować się serce.
- Laleczki Voodoo – mruknął Matt siadając w jednym z foteli. Czuł jak ciarki wędrują mu po plecach, niczym mrówki. – Na czym będzie polegał ten… zabieg? – spytał.
Tia zignorowała jego pytanie. Była zajęta wrzucaniem najróżniejszych składników do wielkiej misy przypominającej kształtem wannę.
- Cholerna szamanka – mruknął ze złością, ale nie na tyle głośno, żeby Tia usłyszała.
Próbując zająć jakoś czas zaczął oglądać pomieszczenie. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające małe, wrzeszczące dzieci. Pod ścianą stały bezgłowe manekiny i gdyby miały twarze, na pewno byłby one przerażające. Pod sufitem była zawieszona wielka siatka rybacka. Na półkach stało mnóstwo grubych ksiąg i wielkich słojów wypełnionych różnego rodzaju proszkami i pigułkami. Matt stwierdził w myślach, że nie byłby w stanie usnąć w takim miejscu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę bezgłowe manekiny.
- Na czym będzie polegał ten zabieg? – spytał ponownie, ale i tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
Naburmuszony wcisnął się głębiej w fotel i począł wpatrywać się zawzięcie w korpusy manekinów. To, jakże porywające zajęcie, znudziło mu się po chwili, ale wtedy odezwała się Tia:
- Gotowe.
- Wreszcie – mruknął Matt.
- Tylko niech lepiej Justine wyjdzie – stwierdziła Nohemi.
- Dlaczego?
- Ponieważ będziesz się musiał rozebrać.
Zanim mat zdążył zaprotestować dodała:
- Ale tylko do bokserek.
Matt wydał z siebie westchnienie ulgi, natomiast Justine wyszła z domku z zawiedzioną miną – przynajmniej tak mu się zdawało.
- Wejdź do wanny – poleciła Tia, kiedy się rozebrał.
Z lekkim oporem zanurzył nogę w zielonej miksturze i zaklął pod nosem.
- To jest strasznie gorące!
- I takie ma być.
Po raz kolejny tego dnia pomyślał: Cholerna szamanka!
Mamrocząc pod nosem zanurzył się po szyję w śmierdzącym wywarze.
- Głowa też?
- Nie ma takiej potrzeby – stwierdziła, ku wielkiej uldze Matta. – Teraz się nie ruszaj.
Podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej wielką, grubą, zakurzoną księgę, oraz mały słoiczek. Tom otworzyła mniej więcej po środku, a ze słoja wyjęła różowy płatek, żeby następnie wrzucić do wanny, w której siedział Matt.
Kiedy tylko płatek wpadł zetknął się z miksturą, zaczęła ona gwałtownie bulgotać i parować.
- To… to jest normalne? – spytał zaniepokojony.
- Jak najbardziej – odparła przerzucając kartki księgi. – Zaraz się uspokoi.
Na potwierdzenie jej słów powierzchnia mikstury stopniowo się wygładziła. Tia podeszła do wanny i wymówiła bardzo szybko słowa, których Matt nie znał. Po chwili poczuł, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po jego ciele, a następnie znika.
- To już? – spytał.
- Zasadniczo tak. Przydałoby się tylko, żebyś się wysuszył i ubrał.
Chłopak wyszedł z misy, a jego ciało pokrywała zielona ciecz. Wziął zaoferowany mu przez Tię ręcznik i porządnie się wytarł. Kiedy był już suchy, nałożył ubranie, podziękował i wyszedł z domku.
Na schodkach, podpierając głowę dłońmi, siedziała Justine i patrzyła się nieobecnym wzrokiem przed siebie.
- Halo? – Matt poklepał ją po ramieniu. – Idziemy?
- Tak, tak – powiedziała po chwili. – Chodźmy.

Patrickowi kolejna godzina mijała tak samo wolno. A może tak samo szybko? Nie miał pojęcia. Nie wiedział też, czy minął już dzień, czy dopiero kilka godzin. Jedyne co widział to ciemność. Nie mógł nawet dostrzec swojej ręki, choć była nie więcej niż metr od jego twarzy. Jedynym pocieszeniem było to, że jutro (albo dzisiaj) zabiorą go stąd. Tylko czy śmierć jest lepsza niż gnicie w podziemnej celi?
Nie więcej, jak godzinę temu przekonał się, że nie jest w celi sam. Oprócz niego, oparty o ścianę, siedział wysuszony starszy człowiek. Jego ciało zgniło, wywarzając nieprzyjemny odór. Gdy Patrick niechcący go dotknął, prawie zwymiotował. Nie było to bynajmniej miłe doświadczenie.
Drzwi skrzypnęły cicho i promień światła wdarł się do celi oświetlając zwłoki starego mężczyzny. Patrick ledwo powstrzymał się od zwymiotowania na strażnika, który stanął na środku celi. W ręce trzymał pochodnie, co wydawało się dziwne, zważywszy na to, że był dwudziesty pierwszy wiek i dawno już używano latarek.
- Jedzenie. – Rzucił w stronę chłopaka pajdę chleba i postawił obok niego talerz z ciepłym mięsem.
- Dzięki – mruknął Patrick. – Zawsze tak traktujecie więźniów? Bo myślałem raczej, że jeżeli w ogóle dostanę jedzenie, to jakieś pomyje.
Strażnik spojrzał na niego smutno po czym pokręcił głową.
- Nie. Podkradłem to dla ciebie z kuchni. Szkoda mi takich chłopaczków jak ty. Często tu tacy bywają. Staram się im pomagać, jak tylko mogę.
A więc jednak nie wszyscy Czarni są tak źli, pomyślał Patrick.
- Jesteś Kiroyu? – spytał podejrzliwie.
- Skąd! Ja tu tylko… pracuję. – Zamyślił się. – A raczej służę.
- Miło z twojej strony – powiedział Patrick. – Pewnie, gdyby cię przyłapali na pomaganiu mi, miałbyś spore kłopoty.
Strażnik machnął ręką.
- Wolę o tym nie myśleć. Tak w ogóle, nazywam się Felix.
- Miło cię poznać – odparł chłopak wstając z podłogi. – Jestem Patrick.
Podali sobie ręce, po czym Felix spytał:
- Chciałbyś mieć tu trochę światła?
- No jasne – odpowiedział chłopak. – Tylko, jak następnym razem będziesz, to mógłbyś przynieść jakieś prześcieradło, żeby zasłonić tego biedaka? – Wskazał palcem na trupa opartego o ścianę celi.
- Nie ma sprawy – odparł Felix, po czym stwierdził, że musi iść. Wetknął pochodnie w specjalnie do tego przeznaczony uchwyt, wyjął z za pasa latarkę, zapalił i zamknął za sobą drzwi.
Patrick został sam w panującym półmroku. Przez chwilę wydawało mu się, że twarz siedzącego obok, zakutego w kajdany trupa wykrzywiła się w okrutnym uśmiechu. Przeszedł go dreszcz i czym prędzej przesunął się jak najdalej od gnijących zwłok.



Rozdział 11.

Matt stał w drzwiach drewnianej chatki, która miała być jego nowym domem. Czarne drzwi symbolizowały jego czarną Bliznę. Justine powiedział mu, że drzwi w obozie mają duże znaczenie. Niebieskie drzwi mieli obozowicze z niebieskimi Bliznami, czerwone z czerwonymi i tak dalej.
Wszedł dalej. Domek był dwu izbowy. Pierwsze, większe pomieszczenie zajmowały dwie szafy, łóżko, kilka półek i stół. Druga izba była czymś na kształt kuchni połączonej z jadalnią. Na dobrą sprawę, Mattowi nie było nic więcej do szczęścia potrzebne. Mały, ale praktyczny domek jak najbardziej mu odpowiadał.
Rzucił swój skromny dobytek (szczoteczka do zębów, mp3, dwa cukierki malinowe i zgniecioną kanapkę) na łóżko po czym wyszedł na dwór. Umówił się z Justine, żeby razem poszli na kolację. Miała mu pokazać gdzie jest stołówka i udzielić rad dotyczący przepychania się w kolejce i z kim z Obozu nie należy zadzierać.
- Gdzie jest James? – spytał Matt, kiedy dochodzili do podłużnego, szarego budynku. – Nie widziałem go odkąd przyjechaliśmy…
- On… załatwia pewne sprawy. – Justine stłumiła chichot.
- Nie chcesz – warknął Matt – to nie mów!
Ta dziewczyna doprowadzał go czasami do szału. Zrobił nadąsaną minę w chwili, kiedy weszli do budynku. Naprzeciwko nich ciągnął się długi rząd stołów, który ciągnął się aż do przeciwległej ściany. Po prawej stronie stała wielka kolejka, a po lewej stało kilka osobnych stołów. Matt domyślił się, że zasiadają tam ważniejsze osoby z Obozu. Takie jak Stary Żółw, albo ten nadęty pawian Lucan.
Przepchnęli się z Justine do kolejki i stanęli na samym końcu długiego łańcucha ludzi.
- Nie wyglądamy jak ostatnie ofiary? – spytał Matt. – Wiesz, jak stoimy tak na końcu…
- To tylko tak na chwilę – odparła. – Muszę się rozeznać kto stoi przed nami i czy warto się próbować wepchać na przód.
Pokiwał głową, chociaż nic nie rozumiał.
Po chwili Justine pociągnęła go za rękę, widocznie uznając, że „warto próbować się wepchnąć” i poszli na sam przód. Wpuścił ich jakiś chudy jak patyk chłopak o imieniu Sam. Wyglądał na porządnego gościa.
Matt wziął dwa cheeseburgery, frytki i nalał sobie soku pomarańczowego. Zazwyczaj na kolację jadł kanapki, więc pozwolił sobie „zaszaleć”.
Justine natomiast nałożyła sobie na talerz bardziej zdrowe jedzenie – sałatkę grecką i dwie kanapki z pomidorem. Usiedli na samym końcu długiego stołu. Matt od razu rzucił się na posiłek, a Justine posłała mu krytyczne spojrzenie.
- Nie mógłbyś się zdrowiej odżywiać? – spytała z naganą.
- Czemu? – spytał Matt między kęsami. – Co jest złego w cheeseburgerze?
- To, że jest niezdrowy.
- Mówisz jak moja mama – zaśmiał się.
- Rób, co chcesz – odparła beznamiętnie. – Żebyś potem mi nie kwiczał, że jesteś gruby. Bo będziesz.
- Ta, ta, ta – odparł chłopak przełykając. – Zajmij się lepiej jedzeniem.
Po kolacji poszli w stronę Wielkiego Domu, ponieważ Calthaniel chciał się widzieć z Mattem. Chłopak bał się trochę, że coś przeskrobał, ale Justine zapewniła go, że nic takiego nie miało miejsca i, że Stary Żółw chce wykonać coś na kształt rytuału. Oczywiście nie zdradziła nic więcej, doprowadzając tym samym Matta do szału. Po raz kolejny tego dnia zresztą.

Justine zapukała do drzwi Wielkiego Domu, a następnie je otworzyła. Stary Żółw siedział na bujanym fotelu z paczką żelków w ręce i oglądał MTV. Kiedy zobaczył, że przyszli goście, wstał i wyłączył telewizor. Podszedł i uścisnął dłoń Justine, a później Mattowi. Chłopak znowu bał się, że ręka staruszka rozsypie się i będą zmuszeni pozamiatać ją z podłogi.
Nic takiego się jednak nie stało. Calthaniel uśmiechnął się do swoich gości, po czym zaprosił ich ruchem ręki, żeby weszli dalej.
- Matt, chłopacze – odezwał się. – Zawsze z nowymi obozowiczami gram w pewną starożytną, piękną grę. W twoim przypadku nie będzie wyjątku.
- Jasne. Co to za gra?
- Och, dowiesz się w swoim czasie. Ta gra pozwala wyćwiczyć refleks oraz szybkość reakcji.
- Świetnie. Kiedy gramy?
- Teraz – odparł staruszek. – Chodźmy!
Przeszli do sąsiedniego pokoju, którego większą część zajmował stół do ping-ponga.
- Ping-pong! – oznajmił triumfalnie Calthaniel. – Umiesz grać?
- Ping-pong? – zdziwił się Matt. Jego wyobrażenia o „starożytnej, pięknej grze” malowały się inaczej. – Oczywiście, że umiem.
- Więc dlaczego masz taką nietęgą minę?
- Nie wiedziałem, że ping-pong jest taki starożytny – wyjaśnił Matt.
- Jest bardziej starożytny niż ci się zdaje – odparł Calthaniel. – Już w czasach Imperium Rzymskiego ludzie grali w tę grę.
- To czemu jest tak popularna w Chinach, a nie we Włoszech?
- Ponieważ po upadku Imperium Rzymskiego gra ta rozprzestrzeniła się po całym świecie, a Chińczykom najbardziej przypadła do gustu.
- Dlaczego?
- Skąd mam wiedzieć?
Matt chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył.
- Nie traćmy więcej czas na gadanie! – zawołał Stary Żółw. – Gramy!
Otworzył drzwiczki, które znajdowały się z tyłu sali i wyjął z nich czerwone pudło, w którym było mnóstwo paletek, piłeczek i… cukierków.
Gra się rozpoczęła i Matt od razu stracił pierwszy punkt. Potem następny i jeszcze kilka. Calthaniel poruszał się ze zwinnością kota. Jego paletka młóciła piłeczkę z ogromną siłą i szybkością. Chłopak rozpoczął rozpaczliwą obronę, ale na nic.
Wreszcie, kiedy przyszła pora, żeby on zaserwował, zdobył jeden punkt. Nie był tylko pewien, czy Stary Żółw dał mu go zdobyć, czy też rozsypał się jeden z jego palców i stracił na chwilę koncentrację.
Pojedynek skończył się wynikiem jedenaście do jednego dla Calthaniela.
- Nieźle ci poszło – stwierdził Stary Żółw odkładając paletkę.
- Nie żartuj sobie! – jęknął Matt siadając na krześle i wycierając wierzchem dłoni pot z czoła.
- Zazwyczaj wygrywam do zera – odparł Calthaniel. – Zdobyłeś jeden punkt i to ci się chwali.
Matt wrzucił paletkę do pudła i spojrzał na staruszka.
- Nie sądziłem, że ktoś w twoim wieku może być tak szybki i mieć taki refleks!
- Nie jestem aż taki stary! – obruszył się Stary Żółw. – Jak myślisz ile mam lat?
- Siedemdziesiąt… trzy? – spytał niepewnie Matt.
- Miło mi, ale mam sto dziewiętnaście – odrzekł z uśmiechem Calthaniel.
Matt wybałuszył oczy. Ten mężczyzna w żadnym wypadku nie wyglądał na sto dziewiętnaście lat. Osoby powyżej setki zawsze kojarzyły mu się z siedzącymi całymi dniami w fotelach, pomarszczonymi ludźmi. A Calthaniel wręcz tryskał energią.
- Chcecie zagrać ze sobą? – spytał Stary Żółw patrząc to na Matta to na Justine.
- Jasne – odparła dziewczyna. – Zniszczę go.
- Akurat – obruszył się. – Nie masz szans. Tak się składa, że zdobyłem jeden punkt z Calthanielem, a ty ile?
- Też jeden. – Justine wydęła usta.
- Więc macie podobne umiejętności – odezwał się Calthaniel wyczuwając zapowiadającą się kłótnię. – Czyli będziemy świadkami ciekawego pojedynku.
Matt wyjął z pudła dwie paletki i rzucił jedną w stronę Justine. Złapała ją z łatwością i kilka razy nią machnęła.
- Dawno nie grałam.
- Już zaczynasz usprawiedliwiać swoją porażkę? – spytał z przekąsem Matt. – boje wiemy, że wygram.
- Marzenia – rzuciła Justine i zaserwowała. Matt z łatwością odbił piłeczkę, która trafiła w sam róg stołu.
- Jeden zero – krzyknął. – To początek twojego końca!
Dziewczyna nie odezwała się, tylko podniosła toczącą się po ziemi piłeczkę i znowu zaserwowała. Tym razem Matt miał kłopoty odbiciem. Udało mu się jednak, ale Justine uderzyła po raz kolejny i zdobyła punkt.
- Ha! Nie jesteś taki dobry, jak ci się zdawało!
Pojedynek był bardzo wyrównany. Wymieniali się ciosami na zmianę, aż w końcu Matt wykorzystał błąd dziewczyny i zdobył zwycięski punkt.
- Wygrałem! – wrzasnął i dał się ponieść obłąkanemu tańcu zwycięstwa dookoła stołu. Wymachiwał paletką na wszystkie strony, a Justine patrzyła na niego pobłażliwie.
- Skoro od początku wiedziałeś, że wygrasz to czemu się teraz tak cieszysz? – spytała.
- Wygrana, to zawsze wygrana – wyjaśnił wrzucając paletkę do pudła.
Calthaniel wstał i podał Mattowi rękę.
- Gratulację – powiedział.
- No… dzięki – speszył się chłopak.
- Jeśli pozwolicie – rzekł staruszek. – to wrócę do oglądania telewizji i opychania się żelkami.
Matt i Justine spojrzeli po sobie.
- Nie ma sprawy – odpowiedzieli razem i udali się do wyjścia odprowadzeni przez odgłosy mlaskania Starego Żółwia.

Niski mężczyzna przemierzał po raz kolejny wielką komnatę. Miał na sobie czarny płaszcz, z żółtymi, rzucającymi się w oczy, akcentami. Niemalże widać było trybiki obracające się w jego głowie. Podszedł do wielkiego okna i wyjrzał przez nie na dziedziniec zamkowy. Tam w dole, pośród ciemności siedział ten chłopak z Blizną – Patrick. To on był główną przyczyną zamętu w głowie mężczyzny.
W normalnej sytuacji zabiłby go bez zastanowienia, ale na wolności pozostawał jego brat. A to poważny problem. Zwłaszcza zważywszy na to, że obydwaj mieli czarne Blizny.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi. W następnej chwili otworzyły się one z cichym skrzypnięciem i do komnaty wszedł Endo.
- Mistrzu. – Ukłonił się.
- Siadaj – rzekł oschle mężczyzna wskazując na skórzaną kanapę, która zupełnie nie pasowała do tego zamku.
- Tak, Mistrzu.
- Musimy porozmawiać o tym chłopaku – powiedział mężczyzna i poczekał, aż Endo usiądzie. Młody wojownik przerastał go co najmniej o głowę.
- Co z nim? – spytał.
- Zaraz ci wyjaśnię. Gdzie Yala?
Endo wzruszył ramionami.
- Powiedziała, że zaraz przyjdzie.
Mistrz podszedł do szafki w rogu komnaty i otworzył jej szklane drzwiczki, a następnie wyjął z niej dwa połyskujące w świetle lamp kielichy. Postawił je na stoliku obok regału, wyjął z niego butelkę czerwonego wina i nalał do obu kielichów.
- Napijesz się? – spytał, chociaż znał już odpowiedź. Nietaktem byłoby gdyby Endo odmówił.
- Oczywiście – odparł chłopak.
Nagle oczy Mistrza skupiły się na drzwiach.
- Yala idzie – mruknął i wyjął z szafy jeszcze jeden kielich.
Rzeczywiście, za chwilę w drzwiach stanęła młoda wojowniczka.
- Czemu się spóźniłaś? – Ton głosu mężczyzny był zimny jak stal.
Yala wzruszyła ramionami i usiadła obok Endo.
- Miałam kilka spraw do załatwienia.
Mistrz rzucił jej jadowite spojrzenie.
- Czyżby te sprawy były ważniejsze od audiencji u twojego Mistrza? – syknął. W oczach dziewczyny pojawiła się na chwilę wściekłość, ale zaraz się opanowała.
- Nie Mistrzu. Przepraszam.
- No, ja myślę… - odparł mężczyzna podając im kielichy. – Musimy porozmawiać o Patricku.
Yala przewróciła oczami.
- O czym niby mamy mówić? Zabijamy go i tyle – powiedziała. – Jeśli można… to chciała bym to zrobić osobiście.
- Nie tak szybko – odparł Mistrz. – Nie jestem pewien, czy w ogóle go zabijemy.
Dziewczyna wybałuszyła oczy.
- Jak to?! Przecież musimy! Czyżbyś zapomniał o przepowiedni?! Musimy go zabić i to jak najszybciej! On ma czarną Bliznę!
- Zamknij się – syknął Mistrz. – I nie mów mi „na ty”, dobrze?
- Jak sobie życzysz, Mistrzu – odparła z udawaną skruchą. Czasami ten mężczyzna doprowadzał ją do szału. Nic nie mogła jednak na to poradzić.
- Jak wiecie, brat Patricka – Matt, pozostaje na wolności. – Spojrzał dobitnie na jasnowłosego chłopaka. – Trzeba go jakoś złapać, a co bardziej skłoni go do wychylenia nosa z Obozu, jeśli nie wieść o tym, że jego brat żyje?
- To niedorzeczne – mruknęła Yala.
- Może i tak – zgodził się z nią Mistrz. – Ale możemy sprawdzić, czy Patrick ma słabą wolę. Jeśli tak – świetnie. Jest mój.
- A jeśli nie? – spytał Endo.
- Wtedy będziemy się zastanawiać.
W milczeniu sączyli wino, kiedy Mistrz odstawił swój kielich i powiedział, że już ich opuści. Zanim zdążyli odpowiedzieć ruszył w stronę drzwi i najzwyczajniej w świecie przez nie przeniknął.
- Uwielbia się popisywać – mruknęła Yala po czym wstała i również wyszła. Tylko, że ona użyła klamki.
Endo został sam i w ciszy dopijał swoje wino. Czuł ulgę, że Mistrz nie nawiązał do jego misji nie zakończonej sukcesem. Nie lubił, kiedy założyciel Kiroyu był z niego niezadowolony. Za to każda pochwała od niego, napawała Endo taką dumą, jak nic innego.
Pomyślał, że wypadałoby odwiedzić Patricka. W końcu chciał zjednać go sobie. Wiedział, że kiedyś to się opłaci. Może nawet niedługo.
Wstał i wyszedł z komnaty. Podążał korytarzem prosto do jednego z bocznych wyjść. Mijane po drodze kobiety, które służyły w zamku starały się nie patrzeć na niego. Obawiały się go, podobnie jak innych Kiroyu. Nie trudno im się było jednak dziwić.
Otworzył małe drewniane drzwi, założył kaptur i zniknął w mrokach nocy.

Patrick bawił się małym patykiem, który znalazł w rogu celi. Nie było to porywające zajęcie. Zresztą ciężko było takie znaleźć w zamkniętym pomieszczeniu o wymiarach kilku metrów kwadratowych. Trup oparty o ścianę naprzeciwko chłopaka śmierdział coraz bardziej, ale przynajmniej już się nie uśmiechał. Mimo wszystko Patrick wolał na niego nie patrzeć.
Wstał, żeby rozprostować nogi. Mięśnie mu już trochę zastygły od ciągłego siedzenia. Zrobił kilka niepewnych kroków i spojrzał na martwego człowieka, żeby sprawdzić, czy będzie wodził za nim wzrokiem (tak jak w filmach, które często oglądał). Nic takiego się jednak nie wydarzyło, ale Patrick dokonał dużo większego odkrycia.
Za plecami trupa niewątpliwie coś było. Kamienna ściana ustępowała czemuś… jakby drewnu?
Zbliżył się ostrożnie do leżącego mężczyzny, żeby się lepiej przyjrzeć. Tak, tam na pewno coś było. Tylko co? Nie mógł tego sprawdzić, bez wcześniejszego przesunięcia zwłok. Nie był pewny, czy dowiedzenie się, co jest za martwym mężczyzną jest warte jego dotknięcia.
W końcu zadecydował, że musi to sprawdzić. W przeciwnym razie będzie siedział tu do końca swojego życia (czyli pewnie niezbyt długo) ze zżerającą go ciekawością. Podszedł ostrożnie do trupa i spojrzał na jego bladą twarz. Była poznaczona siniakami i bliznami (tak, bliznami, nie Bliznami). Na ustach miał zaschniętą krew, a oczy wywrócone białkami do góry nie poprawiały ogólnego wrażenia.
Z zaciśniętymi zębami złapał truposza za ramię i przesunął nieznacznie, ale na tyle, żeby widzieć, co jest za jego plecami. Spojrzał i serce zabiło mu szybciej. Przed jego oczyma znajdowały się drzwiczki! Małe, drewniane drzwiczki. Były wielkości tablicy do rzutek, a więc Patrick mógłby się przez nie przecisnąć. Oczywiście, gdyby były otwarte.
Zamarł, kiedy do jego uszu dobiegł odgłos kroków na schodach. Czym prędzej zakrył drzwiczki ciałem umarlaka i usiadł po drugiej stronie komnaty w chwili, kiedy drzwi celi się otworzyły.
Endo wszedł do środka i zsunął z głowy kaptur.
- Piękna noc – oznajmił. – Co słychać?
Patrick spojrzał na niego spode łba.
- Jakoś leci – odparł. – Ale leciało by lepiej, gdybym nie musiał tu siedzieć.
Młody wojownik zaśmiał się sztucznie.
- Niestety nie mogę cię wypuścić, choć bardzo bym chciał.
- Akurat.
- Naprawdę. Mogę coś dla ciebie zrobić?
Jeszcze piętnaście minut temu Patrick poprosiłby o wyniesienie tych śmierdzących zwłok, ale teraz Endo wynosząc je odkryłby drzwiczki w ścianie. Chociaż może o nich wiedział, tylko po prostu zapomniał, że tu są. Wątpliwe było jednak, żeby wrzucili go do celi z ukrytym wyjściem, jeśli by o nim wiedzieli.
- Nie – odparł. – Niczego nie potrzebuję.
Endo wzruszył ramionami.
- Skoro tak mówisz – powiedział, a jego wzrok powędrował w stronę trupa. – Ale chyba zabiorę tego koleżkę, żeby ci tak nie śmierdział.
- Nie – wypalił Patrick ku zdziwieniu Endo. – Z nim… nie czuję się taki samotny.
Jasnowłosy wojownik skomentował to jedynie uniesieniem brwi.
- Dobra – rzekł. – To ja już sobie pójdę. Staram się wywalczyć ci szybką i bezbolesną śmierć, ale nie wiem czy mi się uda. Wiesz jaka jest Yala… Straszna jędza.
Po tych słowach wyszedł i zamkną za sobą drzwi na klucz. Patrick przysłuchiwał się przez chwilę jego oddalającym się krokom. Kiedy upewnił się, że Kiroyu odszedł, wstał i rozpoczął oględziny tajemniczych drzwiczek.



Rozdział 12.


Matt obudził się i nie bardzo wiedział, gdzie jest. Dopiero po chwili przypomniał sobie ucieczkę przed Kiroyu, rozstanie z bratem, Obóz… Przetarł dłońmi oczy i zrzucił kołdrę. Która mogła być godzina? Dziesiąta?
Jego rozmyślania przerwał budzik, który przypomniał mu, że nastawił go wczoraj na ósmą. Justine powiedziała, że jeśli wstanie wcześniej, to na śniadaniu zostanie jeszcze trochę naleśników, które tak zachwalała.
Poczłapał do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Oczywiście nie zrobił sobie trudu używając szczoteczki do zębów, bo po co? Mył zęby wczoraj wieczorem.
Włożył czystą koszulę (pachniała nienajgorzej) i nowe, białe adidasy. Przejrzał się w lustrze i z czystym sumieniem stwierdził, że wygląda całkiem nieźle.
Przed wyjściem spojrzał na wnętrze swojego domku. Tym razem nie mógł stwierdzić, że „wygląda całkiem nieźle”. Urzędował tu tylko jeden dzień, zresztą nie cały, a już teraz ciężko było dostrzec podłogę spod sterty porozrzucanych koszul, poduszek i spodni. Kiedy mieszkali w małym pokoiku, w domu matki, wtedy Patrick zawsze dbał o porządek. Teraz na pierwszy rzut oka widać było brak ręki starszego z braci.
Matt wzruszył ramionami i wyszedł na zewnątrz.
Poranek był piękny. Słońce mocno świeciło w plecy, kiedy szedł w stronę stołówki, ale nie było bardzo gorąco. Lekki wiaterek smagał jego skórę, dzięki czemu nie odczuwał upału.
Tuż przed wejściem do stołówki spotkał Jamesa. Szesnastolatek stał przed drzwiami i rozmawiał z jakimś niskim chłopakiem.
- Siema – odezwał się Matt, kiedy podszedł dostatecznie blisko.
- Ach! To ty… - rzekł James, po czym spojrzał na stojącego obok chłopaka. – Equi, to jest Matt.
- Miło mi – odezwał się chłopak o imieniu Equi i podał Mattowi rękę. – Ty pewnie jesteś Matt…
- Tak. Skąd wiesz?
Equi wsadził sobie palec do nosa w głębokiej zadumie.
- Wszyscy o tobie gadają – powiedział kończąc oględziny jamy nosowej. Po chwili podniósł do góry palec (tak, ten sam, którym przeszukiwał nos) jakby przyszło mu coś do głowy. – Dzisiaj jest pojedynek! – oznajmił triumfalnie.
- Czyj? – ożywił się James.
- Co to jest pojedynek? – spytał Matt.
Equi spojrzał na niego dziwnie.
- Nie wiesz? Pojedynek to uznawany za honorowy, choć często krwawy, sposób rozwiązywania konfliktów. Zazwyczaj toczony jest…
- Wiem co to pojedynek! – warknął Matt. – Pytam, co w Obozie znaczy pojedynek. Bo u was wszystko jest inne. Blizna, to nie jest zwykłe znamię po ranie, stare żółwie grają w ping-ponga…
- Co? – zdziwił się James.
- W Obozie na pojedynek wyzwać może dowolnego obozowicza, dowolny obozowicz – wyjaśnił Equi. - Wtedy walczą na takiej małej arenie. Nie jest to jednak pojedynek na śmierć i życie… Niestety.
- Kto z kim walczy? – spytał James.
- Nasher będzie walczył z Zathem – wyjaśnił szybko chłopak. – Dzisiaj, jakieś pół godziny temu, Nasher potrącił szklankę z mlekiem, które wylało się na Zatha. Cały czas wszyscy zastanawiają się, czy zrobił to niechcący, czy specjalnie. No i Zath się wściekł. Twierdzi, że Nasher zrobił to specjalnie, ponieważ chciał go upokorzyć. Nawet jeśli tak, to dobrze by zrobił. Zath to głupek.
- O której ten pojedynek? – spytał tym razem Matt.
- Dziewiętnasta, arena wschodnia – wyjaśnił Equi. – Na mnie już czas.
I oddalił się skocznym krokiem.
- Dziwny – podsumował Matt.
- Jest w porządku, jak się go lepiej pozna. Ale bywa wkurzający.
- I dłubie w nosie. – chłopak wypowiedział to z taką odrazą, że James wybuchnął śmiechem.
- Chodźmy do środka – zaproponował.
W stołówce nie było dużo osób. Nie więcej niż tuzin. Matt nigdy nie zastanawiał się, ile jest obozowiczów, ale szacował, że na pewno kilkaset.
Nie czekali w kolejce, ponieważ zwyczajnie jej nie było. James nałożył sobie kilka naleśników i wziął słoik dżemu truskawkowego. Młodszy chłopak poszedł za jego przykładem, ale stwierdził, że skoro szesnastolatek wziął dżem, to nie ma sensu, żeby on też brał. Jednak, kiedy zobaczył tony słodkiego musu, które rozsmarował James na jednym naleśniku, poczłapał niechętnie po dodatkowy słoik.
Kiedy już opychali się tłustymi plackami Matt zauważył, że jego przyjaciel zachowuje się nieco dziwnie. Wyglądał trochę jakby… próbował schować się za naleśnikiem.
- Co ty robisz? – zaśmiał się.
- Nic – odparł tamten, ale nie przestał zasłaniać sobie twarzy okrągłym plackiem.
Matt jadł więc dalej, ale zaobserwował, że James co jakiś czas zerka w kierunku jednego ze stolików. Powędrował wzrokiem w kierunku miejsca, które tak bardzo chłopaka absorbowało. Siedziała tam dziewczyna o włosach w kolorze ciemny blond.
- Kto to? – spytał unosząc do góry jedną brew.
- Że niby kto? – udał zaskoczonego James.
- Tamta dziewczyna.
- Jaka?
- Ta co siedzi dokładnie przed tobą! Ślepy jesteś?
- Aaa – westchnął chłopak. – To Diana Funnier.
W chwili, kiedy James wypowiedział to imię, dziewczyna wstała i ruszyła w ich stronę. Matt wątpił, że usłyszała iż o niej rozmawiają. Był to zwyczajny zbieg okoliczności. Faktem, było jednak to, że jego przyjaciel skulił się jeszcze bardziej za swoim naleśnikiem.
- Hej James! – Przywitała się dziewczyna i przysunęła sobie krzesło. – Mogę się dosiąść?
- My właśnie… - zaczął szesnastolatek.
- Jasne. – Wyręczył go Matt. – Właśnie o tobie rozmawialiśmy.
James zaczął gwałtownie kręcić głową.
- Tak? – zaciekawiła się dziewczyna zwana Dianą, po czym spojrzała na Matta. – Ty pewnie jesteś ten nowy…
- Zdaje się, że tak – odparł. – Matt.
- Jestem Diana - przedstawiła się dziewczyna.
- Wiem. James mi powiedział.
- Naprawdę? – Wzrok dziewczyny przeszedł z powrotem na szesnastolatka, który teraz cały czas zasłaniał twarz naleśnikiem.
- No tak – odparł ważąc każde słowo. – Spytał mnie jak masz na imię to mu powiedziałem.
- Aha.
- Idziesz… no, ten… na koncert? – spytał James.
- Chyba na pojedynek – podpowiedział mu szeptem Matt.
- Idziesz na… na pojedynek? – poprawił się James.
- A tak. – Diana podrapała się po głowie. – Słyszałam. Zath wyzwał Nashera. Moim zdaniem po walce nic z niego nie zostanie…
- Z kogo? – spytał Matt. – Z tego całego Nashera?
- Nie. – Dziewczyna spojrzał na niego, jakby powiedział coś głupiego. – Z Zatha. Głupi był, że wyzwał Nashera.
- A m-może poszlibyśmy tam… no wiesz… razem? – Zwrócił się James do Diany.
- Czemu nie? – Uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że Matt też pójdzie… Naprawdę warto zobaczyć ten pojedynek.
- Jasne – odparł chłopak przeżuwając naleśnika. – Pojawię się. Tylko jak mi ktoś powie, gdzie to jest.
- W takim razie, może spotkamy się za piętnaście dziewiętnasta przed domkiem Matta? – zaproponowała Diana.
- Jasne! – odparł trochę za szybko James. – To do zobaczenia. – Wepchnął sobie do ust wielki kawałek naleśnika i wyszedł ze stołówki.
- Co mu jest? – spytał Matt.
- Nie wiem. – Diana pokręciła głową, po czym wstała i wsunęła krzesło. – Miło było cię poznać Matt. Ja lecę pobiegać. Na razie!
I wybiegła ze stołówki zanim chłopak zdążył odpowiedzieć. Został więc sam na sam ze swoimi naleśnikami.


Patrick całą noc głowił się, jak otworzyć małe, drewniane drzwiczki. Było to zadanie wbrew pozorom trudne. Drewno było wilgotne i śliskie, ale solidne. Oprócz tego nie mógł narobić hałasu. Wszystkie te czynniki sprawiły, że nie udało mu się otworzyć drzwi do samego rana. Wtedy właśnie drzwi (nie drzwiczki, tylko drzwi celi) skrzypnęły.
Chłopaka przeszedł dreszcz. Nie zdąży już zakryć drzwiczek.
Ktoś pchnął drzwi, które otworzyły się na oścież i stanął w nich Felix.
- Zostaw te drzwiczki. – Westchnął. – Specjalnie je zrobili, żeby czymś zająć więźniów. One nigdzie nie prowadzą. Tunel kończy się po dwudziestu centymetrach.
Chłopak jęknął i wstał, żeby rozprostować kości.
- Jak długo będę to gnić? – spytał.
- Myślę, że nie długo – odparł strażnik. – Znając Ich, będą chcieli się ciebie szybko pozbyć, żebyś nie sprawiał zagrożenia.
- Dobrze wiedzieć – mruknął i usiadł na zimnym betonie.
- Przyniosłem ci jedzenie. – Felix postawił obok niego białą tacę z parującym kurczakiem i porcją ziemniaków. Patrick wątpił, żeby którykolwiek z więźniów dostawał takie jedzenie.
- Dzięki.
- Staram się jak mogę – odparł strażnik i postawił obok chłopaka bukłak z wodą.
Patricka dręczyła pewna kwestia odkąd poznał Felixa. Zdobył się wreszcie na odwagę, żeby o to zapytać.
- Jak tu trafiłeś? – spytał.
- Zszedłem po schodach. Robię to co drugi dzień…
Patrick przewrócił oczami.
- Wiesz dobrze o co mi chodzi! Pytam, jak się znalazłeś w tym zamku? Jak zostałeś strażnikiem u Kiroyu?
- Byłem głupi – odparł Felix. – Myślałem, że łatwo sobie dorobię… Dopiero później zrozumiałem, co to za organizacja. I nie było już wyjścia.
Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie. To była moja decyzja.
Strażnik obejrzał się na drzwi celi.
- Będę już szedł. Cześć Patrick.
- Do widzenia – odrzekł chłopak i usiadł na zimnej podłodze.

Matt, kiedy wszedł do swojego domku, znalazł na łóżku pudełko pizzy. Był po całym dniu zwiedzania obozu, więc nie zastanawiał się, od kogo dostał ten „upominek”, tylko od razu rzucił się na jedzenie, niczym tygrys, który skacze na swoją ofiarę.
Parę minut później wpychał sobie do ust trzeci kawałek pizzy. Czuł się świetnie. Ostry sos palił go w przełyk, a zapach salami roznosił się po całym pokoju.
Spojrzał na zegarek. Była osiemnasta trzydzieści. Za piętnaście minut pod jego drzwiami powinna stać Diana z Mattem. Justine powiedziała, że dołączy do nich już na arenie.
Wstał z łóżka i poszedł do lodówki po mleko.
Pizza i mleko.
Według niego było to idealne połączenie. Jednak nie wszystkim odpowiadało. Kiedyś powiedział Patrickowi, żeby spróbował. Jego brat natychmiast zwrócił całe jedzenie na dywan.
Patrick.
Matt czuł się, jakby bez jak bez ręki. W dawnych czasach, nigdy się nie rozstawał z bratem. Ostatnio, czasami się to zdarzało, ale zazwyczaj miał go przy sobie. Byli przyjaciółmi, a teraz?
Nie wiedział nawet, czy jego brat żyje. Nie miał pojęcia w jakim jest stanie, co robi… Nie miał zielonego pojęcia, gdzie może teraz być. Nic, kompletnie nic nie wiedział i ta niewiedza go irytowała.
Ugryzł kawałek pizzy i wlał sobie do ust mleko, które jeszcze zostało w butelce. Nie wiedział jak, ale jego lodówka zawsze była pełna.
I znowu. Nie wiedział…
Odrzucił niedokończony kawałek pizzy na poduszkę i wstał. Poszedł do szafy, założył jedną z bluz, którą tam znalazł. Uznał, że jest fajna. Granatowa, z czerwonym, poziomym paskiem na klatce piersiowej.
Otworzył drzwi i wyszedł na ganek.
Były tam krzesła, nawet fotel, ale on wolał usiąść na schodkach. Patrzył się tępo w wydeptaną dróżkę naprzeciwko niego, dopóki nie wyrwał go z rozmyślań głos Diany.
- Cześć Matt! – zawołała dziewczyna, zanim zdążył ją zauważyć. Po chwili wyłoniła się z za domku.
- Cześć. Gdzie James?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Powinien tu zaraz być.
Po kilku minutach przybiegł oczekiwany chłopak. Był cały spocony, a włosy miał, delikatnie mówiąc, w nieładzie.
- Przepraszam za spóźnienie! – wydyszał. – Miałem… problemy żołądkowe.
Diana zakryła usta dłonią, żeby nie zachichotać.
- Chyba nie zaszkodziły ci tak naleśniki, nie? – spytał Matt.
- Nie wiem. – James machnął ręką. – Chodźmy! Zaraz zacznie się pojedynek.

Arena była kołem o średnicy około trzydziestu metrów otoczonym z dwóch stron niskimi, drewnianymi trybunami.
Na środku stał Calthaniel z mikrofonem w ręce. Miał na sobie czarne dżinsy i biały podkoszulek. Wyglądał jak lekko przestarzała gwiazda rocka.
Obok maga stał chłopak, który wyglądał na trochę starszego od Matta. Miał blond włosy, które zasłaniały mu trochę oczy. Kiedy jednak odrzucił grzywkę na bok, obrzucił nowoprzybyłych nienawistnym spojrzeniem.
- To jest Nasher? – spytał Matt Jamesa.
- Nie, to Zath. Kretyn, który myśli, że wszyscy go lubią.
- A tak jest?
- Nie. W rzeczywistości, połowa Obozu go nie lubi. Drugą część stanowią osoby, które się go boją, albo po prostu chcą się z nim trzymać.
Blondyn szepną coś do Calthaniela. Ten wręczył mu mikrofon i odsunął się trochę.
- Nasher! – zawołał przez mikrofon Zath. – Wiem, że perspektywa walki ze mną cię przeraża… - Urwał, żeby zobaczyć, jakie wrażenie na tłumie, wywarła jego wypowiedź. Niektórzy zaczęli bić brawo, inni pokiwali głowami z aprobatą, a jeszcze inni rzucili w stronę mówiącego nienawistne spojrzenie. – Ale wypadałoby się jednak stawić! – ciągnął dalej blondyn. – Chyba nie jesteś tchórzem, Nasherze? – spytał z wyraźną nutą ironii w głosie.
Tłum, który ustawił się tam, gdzie nie było trybun rozsunął się na boki, przepuszczając czarnowłosego chłopaka. Zapadła cisza.
- Nie, nie jestem tchórzem – odparł spokojnie nowoprzybyły chłopak. – Do wyznaczonej godziny pojedynku zostały jeszcze dwie minuty. Zresztą, godziny, którą sam wyznaczyłeś. Nie wiem skąd więc ten pośpiech.
Zath wyciągnął pozłacany miecz.
Calthaniel odsunął się w stronę trybuny, na której zasiadł Matt z przyjaciółmi i zawołał:
- Niech zacznie się pojedynek!
Nasher wyciągnął rękę w stronę Zatha. Był to częsty gest podczas takich pojedynków. Ale blondyn jej nie uścisnął. Ruszył z mieczem w stronę czarnowłosego chłopaka i wyprowadził pierwszy atak.
Nasher ledwo zdążył sparować jego atak. Ostrza uderzyły o siebie z metalicznym odgłosem.
Czarnowłosy odskoczył w tył i rzucił Zathowi lodowate spojrzenie. Próba zaskoczenia przeciwnika spełzła na niczym.
Teraz z kolei zaatakował Nasher. Rzucił się na blondyna z taką prędkością, że Matt ledwo to zauważył. W następnej chwili miecz czarnowłosego chłopaka ciął z prawej strony, prawie przełamując obronę Zatha.
- Jest niesamowity! – wykrzyknął Matt całkowicie pochłonięty oglądaniem walki.
- Oczywiście, że jest – odparł James.
Nasher tymczasem nie przestawał atakować. Klinga złowrogo błyszczała w świetle latających kul świetlnych zawieszonych nad areną. Matt zastanawiał się, co to takiego, ale kiedy napotkał wzrokiem Calthaniela zrozumiał, że to magia.
W pewnej chwili, Zath zrobił unik i przerwał tym samym szaleńczy grad ciosów Nashera. Zamachnął się i z całej siły uderzył w miecz czarnowłosego chłopaka. Matt był pewny, że Nasher nie wytrzyma i wypuści miecz, ale on jakby nigdy nic odbił uderzenie i zaatakował ponownie. Tym razem z większym skutkiem.
Ostrze rozcięło szarą koszulkę Zatha w okolicy klatki piersiowej. Pojawiła się krew. Chłopak zaklął szpetnie, a chwilę jego nieuwagi wykorzystał Nasher, który uderzył w jego miecz. Broń poszybowała ponad ich głowami i wbiła się w piasek kilka metrów ze nimi.
Na arenie zaległa cisza. Ale tylko na chwilę.
Ludzie, którzy liczyli na Zatha wydali z siebie jęk rozczarowania, natomiast zwolennicy Nashera wybuchli okrzykami na temat umiejętności chłopaka i obrażającymi Zatha.
Ten tymczasem stał ze wściekłą miną i rozciętą koszulką, a z rany na piersi ciekła mu krew.
Calthaniel wstał i poszedł na środek areny, gdzie stało dwóch pojedynkujących się przed chwilą chłopaków.
- Zwycięzcą jest Nasher! – krzyknął i uniósł rękę wygranego do góry.
Głośne krzyki zagłuszy przekleństwa, której wylewały się z ust Zatha. Ludzie przekazywali sobie z rąk, do rąk pieniądze. Matt podejrzewał, że przed walką było mnóstwo zakładów. Sam nie postawił pieniędzy, ponieważ nie wiedział, na co stać czarnowłosego chłopaka. Zapisał sobie w pamięci, żeby następnym razem postawić na niego dużą sumę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:23, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział 13.


Yala czytała książkę. Nie dlatego, że lubiła. Mistrz jej kazał. Twierdził, że może jej się to kiedyś przydać. A może dlatego, że lubił się nad nią znęcać? Nie była pewna.
Niestety nie był to horror, ani nawet porządny thriller, a jakaś nudna książka historyczna. Nienawidziła historii. Żyła teraźniejszością. To, co działo się kilkadziesiąt lat temu mało ją obchodziło. Przywiązywała wagę do tego, co dzieje się w tej chwili i w najbliższej przyszłości.
Odrzuciła lekturę na bok i wstała. Zamierzała wyjść na dwór. Odwiedzi tego chłopaka – Patricka i może trafi na jakiegoś zabłąkanego wieśniaka w okolicach zamku. Tak, to był dobry pomysł.
Narzuciła czarny płaszcz i wyszła ze swojej komnaty. Miała nadzieję, że nie natknie się na Endo. Doprowadzał ją ostatnio do szału. Właściwie, to zawsze to robił. Tylko ostatnio w większym stopniu.
Wyszła na zamkowy dziedziniec. Chłodne powietrze było przyjemne i robiło miłą odmianę, po dusznej, zamkowej komnacie. Wzięła jeszcze kilka głębokich wdechów, po czym ruszyła w stronę zejścia do podziemnych celi.
Na schodach minęła jednego ze strażników, który wychodził z celi chłopaka z czarną Blizną.
- Co tam robiłeś? – spytała ostro.
- Rozmawiałem z tym więźniem.
- Jak się nazywasz?
- Felix – odparł.
- To zapamiętaj sobie Felix – warknęła. – że z więźniami się nie rozmawia. Więźniów się bije, albo gnębi. Nie rozmawia.
Strażnik skinął głową i ruszył pospiesznie w górę. Yala pomyślała, że to dobrze, że jej się boi. Powinien się bać.
Zeszła na sam dół i otworzyła wielkie drzwi. W celi, oparty o ścianę siedział Patrick. Jego zmęczone oczy wpatrywały się w nią z niekrytą nienawiścią. Blond włosy nie były tak ładne, jak wtedy, kiedy go ścigali. Tłuste strąki przykrywały zmarszczone czoło.
- Jak ci się podoba? – spytała i rozejrzała się po celi. Jej wzrok przykuła pochodnia. Z tego, co pamiętała, jego cela nie miała być wyposażona w takie luksusy jak pochodnia…
- To? – spytał chłopak i głową wskazał źródło światła. – Przyniósł mi taki łysy strażnik.
- Greg? – zamyśliła się dziewczyna. – Będą musiała z nim porozmawiać.
Podeszła do pochodni i wzięła ją w rękę. Wtedy wpadł jej do głowy świetny pomysł. Szybkim ruchem doskoczyła do zaskoczonego chłopaka i smagnęła go płomieniem po nagiej łydce. Wrzasnął z bólu i poderwał się na nogi.
- No co? – spytała i wyzywająco potrząsnęła pochodnią. – Uderzysz dziewczynę Patrick? – Zaśmiała się. – To nie przystoi gentelmanom.
Ku jej zaskoczeniu pięść chłopaka uderzyła w jej twarz z niesamowitą prędkością. Zatoczyła się do tyłu i oparła o ścianę. Dotknęła miejsca, w które uderzył Patrick. Było lekko obolałe.
Doskoczyła do chłopaka i podcięła go. Wylądował na plecach, a upadając uderzył głową w kamienną ścianę. Szybkim ruchem wyciągnęła sztylet z pochwy i przejechała ostrzem po niedawno oparzonej łydce. Patrick krzyknął, a z rany popłynęła żółta ciecz.
- Ze mną się nie zadziera – syknęła. – Zdaje mi się, że już ci to kiedyś mówiłem.
I wyszła trzaskając głośno drzwiami. Felix, który stał tuż obok zamknął drzwi na klucz.
Idąc w stronę lasu obrzucała chłopaka wszystkimi możliwymi przekleństwami. Była na niego wściekała. Chciała go zabić, ale co był zrobił z nią Mistrz, gdyby to zrobiła? Wolała nawet nie myśleć. Na razie była mu uległa. Na razie.
Wzniesienie, na którym znajdował się zamek powoli zaczynało ustępować równemu terenowi. Coraz częściej zaczęły pojawiać się drzewa. Miał nadzieję, że natknie się na jakiegoś zagubionego wieśniaka. Miała ochotę się na kimś wyżyć.
Zaczynało się ściemniać. Słońce powoli chowało się za horyzontem. Cienie stawały się dłuższe, a powietrze chłodniejsze i rześkie. Odetchnęła głęboko i ruszyła przed siebie.
Las była na początku rzadki. Dzięki temu błyskawicznie dostrzegła mężczyznę, który obsikiwał pobliskie drzewo. Stał do niej tyłem, więc mogła się podkraść nie martwiąc się, że zostanie zauważona.
Niesłyszalnie przebiegła kilka metrów. Mężczyzna był już na wyciągnięcie ręki. Poczekała, aż skończy załatwiać swoje potrzeby i kiedy chciał się odwrócić złapała go za lewą rękę i wykręciła mu ją za plecy. Wrzasnął z bólu, a może ze strachu. Tego nie sposób było stwierdzić.
- Zamknij się! – syknęła. Tak jak oczekiwała mężczyzna spełnił polecenie. Był niewysokim, chudym, zgarbionym człowiekiem. Jego rzadkie, popielate włosy opadały na szare oczy. Blada twarz była cała umazana błotem i jakimś czarnym smarem. Ręce nie były w lepszym stanie, dlatego Yali nie podobało się, że musiała ich dotknąć. Założyła mu kajdanki i poprowadziła przed siebie. Nie były one najlepszej klasy i jakiś silniejszy mężczyzna przy odrobinie szczęścia mógł je rozerwać, ale w tym przypadku nie było takiego zagrożenia. Jego ręce były tak chude, że gdyby się postarał, mógłby je wyjąć bez otwierania kajdanków. Był jednak tak przerażony, że nawet o tym nie myślał. Zagryzał nerwowo dolną wargę. Wreszcie pociekła krew. Chciał ją zetrzeć, ale umazał sobie przy okazji nią całą twarz.
Yala zwolniła kroku i zaczęła iść za nim. Nie musiała w ten sposób oglądać jego brudnej, przerażonej twarzy.
- G-gdzie… mnie zabierasz? – wyjąkał. Ręce mu się trzęsły, a w oczach czaił się strach. Yali się to podobało. Lubiła, kiedy ludzie się jej lękali. Była to jedna z rzeczy, która sprawiała jej prawdziwą przyjemność.
- Do zamku – odparła i popchnęła go przed siebie. Jej dłoń dotknęła przepoconej koszuli. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Przepocone koszule nie były czymś, co lubiła.
Wspięli się na wzniesienie, po czym weszli bocznym wejściem na dziedziniec zamkowy. Miała nadzieję, że nie spotka Endo. Pewnie nie chciałby, żeby torturowała tego wieśniaka. Naskarżyłby Mistrzowi i na tym skończyłaby się jej zabawa. Tymczasem ona musiała odreagować. Zrobić coś, co lubiła. Nie tylko czytać i czytać nudne książki historyczne.
Weszli do zamku. Zimne mury nie zachęcały. Dziewczyna najchętniej wybrałaby inną siedzibę, ale Mistrz chciał mieszkać w tym zamku. Uparł się i nic nie mogło zmienić jego decyzji.
Udała się prosto do sali tortur, która znajdowała się bezpośrednio pod jej komnatą. Sama wybrała sobie izbę. Czasami słyszała przeraźliwe krzyki torturowanych. Była to muzyka dla jej uszu. Lubiła czasem posłuchać, jak ludzie cierpią.
Wepchnęła dygoczącego ze strachu mężczyznę do wąskiego, długiego korytarza. Przeszli nim kilka metrów i skręcili w lewo, do wielkiej sali z mnóstwem przerażających narzędzi tortur.
Pchnęła go w plecy. Mężczyzna stracił równowagę i runą twarzą na kamienną posadzkę. Yala natomiast rozejrzała się po sali. Musiała wybrać jakiś sposób torturowania. Było tam stalowe krzesło, zwane też krzesłem inkwizytorskim. Pod nim, w zagłębieniu było palenisko. Metoda torturowania poległa na przytwierdzeniu ofiary do siedzenia, a następnie rozpalenia pod nim ognia. Gorąco oddziaływało na stalowe krzesło. Pomyślała jednak, że to zbyt powolny proces. Ona potrzebowała czegoś szybkiego i bolesnego.
W końcu zdecydowała, że zacznie od zgniatacza kciuków. Narzędzie składało się z dwóch płyt połączonych ze sobą śrubami. Podczas przekręcania nierówna powierzchnia wbijała się w kości i je łamała. Yala pomyślała, że będzie to świetny początek. Przy okazji pokaże wieśniakowi, na co ją stać. Miała nadzieję, że spotęguje tym samym jego strach.
Przymocowała nieszczęśnika do tak zwanego łoża sprawiedliwości. Pomyślała, że obecna sytuacja nie ma dużo wspólnego z tym pojęciem. Było to narzędzie tortur w formie ławy. Służyło do rozciągania ofiary, ale przydawało się też do skutecznego unieruchomiania osoby torturowanej. Następnie założyła mu na kciuki połączone ze sobą płytki.
- Proszę! – chlipnął mężczyzna. – Zrobię, co tylko zechcesz… Błagam!
Yala roześmiała się. Był to przerażający śmiech, od którego ciarki przechodziły po plecach. Urwała tak nagle, jak zaczęła i wbiła wzrok w swoją ofiarę.
- Nie – powiedziała tylko.
Nieszczęśnik zapłakał. Łzy leciały mu po twarzy, ale dziewczynie sprawiało to tylko przyjemność i satysfakcję.
Podeszła do paleniska i wznieciła ogień. Wiedziała już, co zrobi, kiedy połamie temu nieszczęśnikowi kciuki. Wtedy usłyszała świst kuli. Odwróciła się momentalnie, żeby zobaczyć, jak z głowy wieśniaka tryska krew.
Rozległ się śmiech.
- Chris! – wrzasnęła. – Debilu!
W drzwiach stał wysoki chłopak. Jego krótkie, brązowe włosy sterczały na wszystkie strony. W zielonych oczach błyszczały iskierki rozbawienia. Patrzył się na Yalę i uśmiechał odsłaniając swoje nieskazitelnie białe zęby.
- Jestem szlachetny – oświadczył. – Dzięki mnie chłopak nie cierpiał.
- Znam szlachetniejszych – mruknęła.
Wbiła w niego nienawistne spojrzenia, on natomiast roześmiał się głośno i wypuścił powietrze między zębami.
- Zabiłeś go, żeby zrobić mi na złość. – Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Oczywiście! – odparł. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wiedziała, że sam chętnie poznęcałby się nad tym wieśniakiem. Zabił go dla zabawy. Żeby ją zdenerwować.
Schował pistolet i spojrzał na nią z góry.
- Mistrz chce nas wszystkich wiedzieć, młoda. – Znowu. Powiedział to, żeby ją zirytować, chociaż był od niej starszy tylko o rok. – To znaczy ciebie, mnie i Endo. To coś ważnego, więc nie każ mu czekać.
Wyszli z sali tortur zostawiając trupa na łożu sprawiedliwości. Uznali, że ktoś się nim zajmie. Mieli teraz na głowie ważniejsze sprawy, niż sprzątanie ciała.
Udali się sochami na górę. Do komnaty Mistrza. Yala nie lubiła tam chodzić. Nie żeby się stresowała rozmową z założycielem Kiroyu. Nie. Chodziło o to, że ją denerwował. Zresztą, jak wiele osób, które znała. Starała się to jednak wytrzymać. Nie dość tego wystrój komnaty jakoś ją odrzucał.
Zapukali i otworzyli wielkie, mosiężne drzwi. W środku był już Endo i rozmawiał o czymś z Mistrzem popijając z kielichów czerwone wino.
- Usiądźcie – rzucił Mistrz nie odwracając się nawet. Zrobili tak, jak kazał. Usiedli na kanapie obok skośnookiego chłopaka.
- Wiecie zapewne, czemu was wezwałem – zaczął niski mężczyzna.
Yala spojrzała na niego i pokręciła głową.
- Chodzi o Patricka – wyjaśnił niecierpliwie. – Yala i Endo już wiedzą, że mam zamiar przyjąć go do Szepczących.
Chris poderwał się z miejsca.
- Co zrobić? – spytał. Dla niego rozumowanie Mistrza było nielogiczne. Chore.
Mężczyzna poczekał, aż chłopak się uspokoi i przemówił:
- Wiesz zapewne, że ojciec Jamesa zabił twojego.
Tym razem Chris zdenerwował się nie na żarty. Stanął naprzeciwko założyciela Kiroyu i spojrzał na niego z góry. Był wyższy o głowę, ale i tak czuł się słabszy.
- Nie mów o moim ojcu! – warknął i uniósł rękę, żeby za chwilę uderzyć Mistrza. Ten nie mógł na to pozwolić. Machnął ręką, jakby od niechcenia i Chris wzbił się w powietrze. Przefrunął całą komnatę i grzmotnął plecami w przeciwległą ścianę.
- Nie zadzieraj ze mną – ostrzegł mężczyzna i poczekał, aż chłopak pozbiera się z kamiennej posadzki. Kiedy już z powrotem usiadł na miejscu z wściekłością wymalowaną na twarzy Mistrz ciągnął:
- Jutro sprawdzimy, czy ma słaby umysł, jeśli tak. Jest mój. Poprzestawiam mu wszystko. Będzie po naszej stronie. Wyrzeknie się Blizny i może być przydatny. Później wyślę was, wraz z nim na jakąś małą akcję. Będziemy musieli zapewnić Obozowi Blizn informację o tym, że chłopak jest poza zamkiem. I to w nielicznej grupce. Na pewno będą starali się go odbić.
- Jego brat na pewno wyjdzie z kryjówki, kiedy dowie się, że istniejesz szansa na odzyskanie Patricka – podsumował Endo.
- Tak – odparł Mistrz. – A my upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. No i w ten sposób Chris będzie miał okazję pomścić ojca. – Rzuciła wzrokiem na szczupłego chłopaka. Widać było, że powstrzymuje się ostatnimi siłami od zerwania się na równe nogi. I dobrze, pomyślał. O to chodzi.


Patrick po wyjściu Yali jeszcze długo czuł ból poparzonej nogi. Kiedy zamknęła za sobą drzwi było mu dziwnie gorąco. Czasem czuł się tak, kiedy jeszcze w swoim starym życiu rozmawiał z jakąś dziewczyną, która mu się podobała. Ale to było niemożliwe. Yala mu się nie podobała. Nienawidził jej. Był zadowolony i cieszył się, że ją uderzył. Nigdy jeszcze się tak nie czuł. Nigdy nie cieszył się, że zrobił komuś krzywdę i wiedział, że na dziewczyny nie podnosi się ręki. Ale Yala nie była dziewczyną. Była potworem.
Siedział jakiś czas w ciemności i użalał się nad sobą, po czym wstał i zaczął się przechadzać po celi. Natychmiast stwierdził, że to zły pomysł, ponieważ przypalona noga zaczęła go mocniej boleć. Usiadł więc z powrotem na zimnej, kamiennej posadzce.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi. Zwiesił głowę, ponieważ był pewny, że to ten łysy jak kolano strażnik, albo co gorsza Yala. Jednak w drzwiach stanęła jakaś spowita w czarny płaszcz postać. Na pewno nie była to dziewczyna, która przypaliła mu nogę. To był bez wątpienia mężczyzna. Na głowę miał naciągnięty kaptur, a na twarz ciemną chustę. Tym sposobem widać mu było tylko zielone oczy.
- Chodź – syknął. – Szybko! Nie mamy dużo czasu.
- Jak to? – Patrick wstał. Był zdezorientowany. Ten facet wyglądał jak Kiroyu, ale było w nim coś dziwnego, coś znajomego.
- Uciekasz – odparł tylko mężczyzna. – Szybko!
Wbiegli po schodach na dziedziniec zamkowy mijając leżących na schodach, uśpionych strażników. Potem w cieniu murów udali się na tył warowni. Wartownicy na blankach nie spodziewali się, że będą musieli zatrzymać kogoś z wewnątrz, dlatego wzrok mieli utkwiony poza obrębem zamku.
Udali się prosto do tylnych drzwiczek.
- Niestety musimy się rozstać. – Mężczyzna mówił dźwięcznym głosem, który był jednak trochę stłumiony przez ciemną chustę. – Idź cały czas prosto. Po tej stronie muru nie ma strażników. Przynajmniej trzeźwych. Zadbałem o to. Dwa kilometry od zamku, na szosie powinien na ciebie czekać zaufany człowiek ze skuterem. Zabierze cię w bezpieczne miejsce. Powodzenia!
Patrick przyjrzał się mu podejrzliwie.
- Skąd mam wiedzieć, że to nie jakiś podstęp? – spytał.
- Po prostu mi zaufaj – odparł mężczyzna, po czym oddalił się w stronę, z której przyszli. Chłopak wzruszył ramionami i otworzył mosiężne drzwi najciszej, jak tylko umiał. Przed sobą miał las. Musiał jakoś przez niego przebrnąć do szosy. Uznał, że nie jest to gorsze od siedzenia w ciemnej celi, mając gnijącego trupa za jedyne towarzystwo.

Matt wrócił do swojego domku ledwo trzymając się na nogach. Odkrył, że emocjonujący pojedynek na miecze może nieźle wyczerpać człowieka. Był jednak zadowolony. Odkąd zobaczył Zatha wydawało mu się, że to kawał chama. Kolejne wydarzenia tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Zwłaszcza to, jak zaatakował Nashera, kiedy ten chciał mu podać rękę. Nasher z kolei wydawał się Mattowi w porządku. Cichy, spokojny i z honorem, co najważniejsze. Jak się okazało, walczył też świetnie. Chłopak postanowił, że przy najbliższej okazji spróbuje go poznać lepiej. Mimo to, że czarnowłosy szermierz nie wyglądał na kogoś, kto łatwo zawiązuje przyjaźnie, a tym bardziej na kogoś rozmownego. Był to raczej typ samotnika.
Chłopak usiadł na łóżku. Pizza leżała tak samo, jak ją zostawił, z tą różnicą, że pudełko było otwarte. Pamiętał, że zostawiał je zamknięte. Nie przejął się tym jednak i wziął pierwszy kawałek. Kiedy już miał go włożyć od ust poczuł, że specyficznie pachnie. Nie był to brzydki zapach, a raczej sztuczny. Podobnie pachniały truskawki, które czasem dostawali w szkole, jako „deser”. Wiedział, że były nie pierwszej młodości, a swój piękny wygląd zawdzięczały jedynie różnego rodzaju preparatom. Niestety wygląd nie szedł w parze ze smakiem.
Przyjrzał się uważnie pizzy. Kiedy wytężył wzrok, dostrzegł małe, niebieskie kropelki na salami. Stwierdził, że nie będzie już jadł tej pizzy. Wstał i wyrzucił pudełko wraz z jego zawartością do śmietnika. Zastanawiało go tylko, co to mogło być? Czy ktoś był w jego pokoju?
Wtedy go olśniło.
Trucizna! Tak, to musiała być trucizna. Ale kto mógłby chcieć go otruć? Wątpił, żeby tak szybko narobił sobie wrogów w Obozie. Uznał jednak, że pomyśli nad tym później. Teraz jedyną rzeczą, której pragnął, było spanie.
Zdjął buty i w ubraniu położył Siudo łóżka, w którym pełno była kawałków salami i sera. Nie przejął się tym jednak. Nie zrobił sobie również kłopotu prysznicem. Nie wiedział takiej potrzeby, ani nie miał na to siły. Zasnął, kiedy tylko zamknął oczy.

Matt leżał w łóżku i patrzył na pokój. Nic nie było na miejscu.. Ubrania walały się na podłodze zamiast leżeć w szafie, niedojedzone kanapki leżały w szufladach, gdzie powinny znajdować się skarpetki, które natomiast były wepchnięte pod łóżko.
On jednak swój wzrok skupiał na pudełku pizzy wystającym ze śmietnika. Zastanawiał się, kto mógł chcieć go otruć. Przecież nic złego nikomu nie zrobił. Pomyślał o Lucanie – grubym zastępcy Calthaniela. Pamiętał jak jego małe, świńskie oczka wwiercały się w niego, podczas ich pierwszego spotkania. Szczerze wtedy znielubił Lucana.
W następnej chwili drzwi skrzypnęła i pojawiła się w nich tłusta twarz vice-dyrektora obozu. Był ubrany na czarno, a na głowę miał naciągnięty kaptur, ale i tak Matt go rozpoznał.
- Co tu robisz tłuściochu? – Jego dziwna odwaga go zaskoczyła. – Wynoś się!
Lucan się nie odezwał tylko wyjął z pochwy czarny sztylet i ruszył przez pokój w kierunku leżącego w łóżku chłopaka. Matt zdał sobie sprawę, po co mężczyzna przyszedł do jego domku. Bynajmniej nie z powodów towarzyskich.
Zerwał się z łóżka, ale w następnej chwili ogromne cielsko spadło na niego z szybkością, o którą nie podejrzewał vice-dyrektora Obozu. Padli na ziemię i zaczęli się tarzać po podłodze wykrzykując przekleństwa. Tak jeden, jak i drugi chciał zyskać przewagę nad przeciwnikiem.
W końcu Lucan obezwładnił Matta siadając na nim okrakiem. Był tak ciężki, że chłopakowi brakowało powietrza w płucach.
- Złaź ze mnie – zdołał wydusić, mimo, iż wiedział, że to nic nie da.
Sztylet błysnął złowrogo, żeby zaraz opaść na bezbronnego chłopaka.

Matt obudził się zlany potem. Spojrzał na zegarek zawieszony na przeciwległej ścianie. Było nad ranem. Zdjął przemoczoną koszulkę i wstał. Sen był cały czas aż nazbyt wyraźny. Dobrze zapamiętał czarny sztylet, którym ten tłuścioch Lucan miał mu poderżnąć gardło.
Wzdrygnął się na to wspomnienie. Niewątpliwie nie należało do przyjemnych.
Poszedł do łazienki i przemył twarz lodowatą wodą. To trochę przywróciło go do normalności. Poczłapał z powrotem do pokoju i usiadł na łóżku. Oparł łokcie na kolanach i podtrzymał rękami głowę. Wiedział już, kto dodał truciznę do jego pizzy.
________________________


Chris - Bartolomeo


Rozdział 14.

Lisa, skryta w cieniu rozłożystego drzewa obserwowała chłopaka, który przemierzał jej las. Tak naprawdę nie był jej, ale czuła się jakby tak było. Znała jego najdrobniejszy szczegół. Każdy kąt, wszystkie drzewa. Mieszkała między drzewami, z dala od cywilizacji już kilka lat. W tym czasie nauczyła się bezszelestnie chodzić i kryć w cieniach drzew. Dzięki temu nie chodziła głodna. Umiała patroszyć zwierzęta i przygotowywać z nich zdatne do jedzenia potrawki. Niezbędna jej do tego była umiejętność wzniecania ognia bez takiego cud ludzkich rąk, jak zapalniczka czy choćby zapałki.
Przyglądała się teraz, jak obcy chłopak bezczelnie spaceruje po jej terenie. Tak nazywała las. Był to jej azyl. Dawno temu, jak była małą dziewczynką podróżowała z grupą cyrkową. Odkryła jednak, że jej towarzysze nie są żadnymi artystami, lecz po prostu zwykłymi oszustami i złodziejami. Postanowiła, że opuści ich. Los chciał, że kiedy zatrzymali się w pobliżu tego lasu, ona dostrzegła możliwość ucieczki. Nie wzięła wtedy nic ze sobą. Wymknęła się do lasu i tam już została. Czasami tylko pojawiała się w mieście po drugiej stronie buszu, żeby kupić jakieś ubranie. Pieniądze zdobywała podkradając je przechodzącym przez las ludziom. Właściwie, to była podobna do tych cyrkowych oszustów. Próbowała wmawiać sobie, że jest inaczej, ale prawda była aż nazbyt oczywista. Ubrań potrzebowała, ponieważ nie chciała zostać typową dziewczyną z buszu, która chodzi w prowizorycznych ubraniach z liści lub innych śmieci. Chciała zachować trochę człowieczeństwa.
Teraz pojawił się ten chłopak. Było ciemno, więc nie widziała dokładnie jego twarzy. Stanowił on idealny cel. Ciemność dawała jej przewagę. Obawiała się jednak, że intruz nie ma przy sobie pieniędzy ani żadnych wartościowych rzeczy.
Bezszelestnie podeszła bliżej. Chłopak był kilka kroków od niej. Szedł leśną ścieżką. Mogła teraz dostrzec poszczególne elementy jego wyglądu. Od razu rzuciły jej się w oczy jasne włosy, które okalały jego głowę. Jego brudne ubranie było w niektórych miejscach porwane i odsłaniało jego umięśnione, chude ciało. Stwierdziła, że do tej pory żył w gorszych warunkach niż ona sama. Nie miała sumienia go okradać, chociaż właściwie nie miał nic wartościowego.
Nie miała jednak do niego zaufania. Mógł to być mieszkaniec czarnego zamku, który mieścił się niedaleko jej terenu. Lisa ich nie lubiła. Czuć było od nich złem. Czasami pojawiali się w lesie, ale nigdy nie zostawali na dłużej. Ich czarne płaszcze źle się jej kojarzyły.
Chłopak zszedł z leśnej ścieżki i ruszył na północ. Zaskoczyło to dziewczynę. Zastanawiał się, dlaczego zdecydował się ruszyć przez las, zamiast iść ścieżką. Pomyślała, że pewnie zmierzał do konkretnego celu.
Ruszyła za nim, nie patrząc nawet pod nogi. Instynktownie wyczuwała, gdzie powinna stanąć, aby nie narobić hałasu. Nie miała butów, szła boso. Uznała, że obuwie tylko przeszkadza, kiedy stara się skradać.
Po kilku minutach marszu przez mroczny las chłopak dotarł do polanki, którą Lisa nazwała Oazą. Była odgrodzona ze wszystkich stron gęstymi krzewami, a na jej środku z małego źródełka tryskała woda. Dziewczyna nie zastanawiała się, czy jest to dzieło człowieczych rąk, czy też naturalne źródło wody.
Chłopak z rąk miskę, zebrał w nią trochę wody ze źródełka i wlał sobie do ust. Ponowił tę czynność jeszcze kilka razy, po czym usiadł na wielkim kamieniu i podparł głowę rękami. Wyglądał na zmęczonego.
Oceniła, że pewnie nie ruszy się z tego miejsca przynajmniej przez pół godziny. Ona tymczasem wyruszy na łowy. Zgłodniała i przydałby się jej posiłek. Wycofała się ostrożnie i ruszyła w poszukiwaniu jakiegoś zagubionego zwierzęcia, która nadawałoby się do jedzenia.
Pokonanie kilometra zajęło jej nie więcej niż pięć minut. Przemykała od drzewa, do drzewa. Od krzaka, do krzaka. Była prawie niewidzialna. Czuła się świetnie. Lubiła swoje życie. Brak problemów, brak obowiązków. Wolność.
Głosy.
Najpierw ledwo słyszalne. Kiedy ruszyła w stronę źródła dźwięków była w stanie rozróżnić poszczególne słowa. Bez wątpienie przez jej teren szło kilkoro ludzi. Obawiała się, że to mieszkańcy czarnego zamku. Postanowiła, że podejdzie bliżej. Była pewna, że idą tę samą drogą, co wcześniej jasnowłosy chłopak. To nie mógł być zbieg okoliczności. Ludzie nieczęsto pojawiali się na jej terenie. A już na pewno nie dwa razy tego samego dnia.
Podeszła jeszcze bliżej. Od rozmawiających intruzów dzieliły już ją tylko rzadkie krzaki. Mogła już rozróżnić poszczególne elementy ich wyglądu. Szły trzy osoby. Dziewczyna i dwóch chłopaków. Wszyscy byli bardzo podenerwowani i – tak jak podejrzewała wcześniej Lisa – mieli na sobie czarne płaszcze. Byli mieszkańcami czarnego zamku.
- Kto wypuścił tego szczyla… - odezwała się czarnowłosa dziewczyna. – Jeśli się dowiem, to go dorwę i powypalam oczy, albo…
- Albo Mistrz nam wypali oczy jeśli go nie znajdziemy – odparował jasnowłosy chłopak. – Del! Dawaj latarkę. Ciemno jak diabli.
Po chwili snop światła oświetlił drogę przed nimi. Na nieszczęście Lisy, chłopak niechcący skierował latarkę w jej stronę. Zdążyła się cofnąć, ale serce biło jej jak młotem. Miała nadzieję, że jej nie dostrzegli.
Na szczęście nikt nie dostrzegła drobnej jasnowłosej dziewczynki kryjącej się w krzakach. Usłyszała jeszcze kilka przekleństw, po tym jak chłopak skierował latarkę prosto w twarz ciemnowłosej dziewczyny.
- Jak go złapiemy, dopilnuję, żeby cierpiał – oznajmiła dziewczyna i kopnęła kamień na ścieżce. Na jej nieszczęście był mocno osadzony w ziemi i ani drgnął. Natomiast dziewczyna złapała się za nogę i dało się słyszeć kolejną salwę przekleństw. Tym razem przy akompaniamencie śmiechów jej towarzyszy. – Zamknijcie się idioci – syknęła. – Jeśli ten blondynek jest w pobliżu to od razu usłyszy wasze rechotanie.
Czarni intruzi przyspieszyli kroku, tylko ciemnowłosa dziewczyna przystanęła i spojrzała w stronę krzaków, gdzie kryła się Lisa. Jasnowłosa dałaby głowę, że tamta ją zauważyła. Przenikliwy wzrok wojowniczki zdawał się przez nią przenikać. Po chwili jednak dziewczyna w czarnym płaszczu uznała, że nic ciekawego nie kryje się w krzakach i ruszyła za swoimi towarzyszami. Lisa odetchnęła z ulgą.
Wiedziała już, co powinna zrobić, chociaż nie bardzo jej się to podobało. Odwróciła się i popędziła między drzewami w kierunku polanki ze źródełkiem.

Jasnowłosy chłopak siedział w tym samym miejscu, co wcześniej. Wpatrywał się tępo w wodę tryskającą ze źródełka. Głowę podpierał rękami, jakby bał się, że zanim się zorientuje opadnie mu ona na pierś i pogrąży się we śnie.
Wielki kamień nadal służył mu jako siedzenie. Lisa nie lubiła siadać na głazach. Zdecydowanie wolała trawę lub gałęzie drzew. Tam było jej wygodniej.
Stała na samym brzegu polanki. Jedynie cienkie, lecz gęste krzaki zasłaniały ją przed wzrokiem chłopaka. Odetchnęła kilka razy. Wiedziała, że powinna go ostrzec, lecz nie podobało jej się to. Odkąd zamieszkała w lesie, z dala od ludzi, jeszcze ani razu się nikomu nie ujawniła. Zazwyczaj tylko niepostrzeżenie podkradała się do ludzi i wyciągała im z kieszeni portfele, telefony bądź inne cenne przedmioty.
Wzięła ostatni głęboki oddech i przeszła przez plątaninę cienkich gałązek. Chłopak gwałtownie odwrócił się w jej stronę. W jego oczach pojawiło się przerażenie, które za moment zastąpiła podejrzliwość. Wstał i cofnął się o kilka kroków.
- Kim jesteś? – Wyjął z kieszeni nóż. Jego oczy zwęziły się w cienkie szparki. – Jesteś z Szepczących? – syknął.
Spojrzała na niego spod uniesionych brwi. Nie podobało jej się, że od razu był do niej wrogo nastawiony. Jednak trudno było mu się dziwić. Jeśli ucieka się przed Czarnymi Płaszczami – jak nazwała ich dziewczyna – trzeba mieć się na baczności.
- Nie. – Ziewnęła teatralnie. – Ale jeśli nie chcesz na nich trafić, to radzę ci się stad zmywać – rzekła. – Są na ścieżce, którą szedłeś kilkanaście minut temu. – Jej rozmówca wyglądał, jakby ktoś uderzył go w twarz. Uciekła z niego cała zadziorność. Opuścił ramiona i zacisnął mocniej dłoń na krótkim nożu.
- Czemu mam ci ufać? – spytał. Lisa widziała go doskonale mimo panującego mroku. Jego brudne blond włosy przyklejały mu się do czoła. Podarta koszulka odsłaniał kawałek klatki piersiowej. Dziewczyna poczuła, że rumieni się na ten widok, jednak uznała, że on tego nie dostrzeże wśród ciemności nocy. Wyglądał żałośnie, ale jeśli umyłby się i założył czyste ubrania…
Otrząsnęła się i odpowiedziała:
- Czemu miałbyś mi nie ufać? – spytała. – Jestem tylko dziewczyną z lasu… I nie lubię Czarnych Płaszczy.
Usłyszała, a raczej wyczuła, że Kiroyu byli już blisko polanki. Rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę, z której weszła na polanę. Tak. Z pewnością byli już blisko.
- Jak chcesz… - rzuciła szeptem. – Zaraz tu będą. Nie wiem, czy twój nożyk zda się na wiele… - Minęła go i przeszła przez zarośla. Przycupnęła obok spróchniałego, starego drzewa i czekała. Wyjęła nóż. Nie był bardzo wyszukany, ale co najważniejsze, był ostry. Sięgnęła po drugi, który był schowany w pochwie, przyszytej od wewnętrznej strony do nogawki spodni. Była to broń na czarną godzinę, ale uznała, że teraz może się przydać.
Tymczasem jasnowłosy chłopak ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Kiedy chciał przejść przez zarośla czyjaś silna ręka złapała go za szyję. Po chwili ukazał się jej właściciel. Skośnooki chłopak, którego widziała wcześniej wszedł na polankę śmiejąc się. Nie był to jednak wesoły śmiech. Raczej nerwowy.
Widziała, jak chłopak próbował złapać wyślizgujący mu się z dłoni nóż. Bezskutecznie. Broń upadła i zniknęła w wysokiej trawie. Lisa z przerażeniem patrzyła, jak z za pleców Czarnego Płaszcza wyłaniają się jego towarzysze. Czarnowłosa dziewczyna odepchnęła skośnookiego chłopaka, który trzymał nieszczęśnika za gardło i popchnęła go na kamień. Uderzył plecami w twardą powierzchnię i osunął się na ziemię z grymasem bólu na twarzy.
Tymczasem czarnowłosa podeszła do niego i kopnęła go w twarz. Przetoczył się w bok i złapał za obolały nos. Lisa nie musiała sobie nawet wyobrażać, jaki ból musi odczuwać chłopak.
- Yala. – Jeden z jej towarzyszy zrobił krok w jej stronę. – Nie przesadź. Mamy go dostarczyć żywego, nie w kawałkach. – Jego rozmówczyni odwróciła się gwałtownie, na chwilę zapominając o potłuczonym chłopaku. – To znaczy, Mistrz tak kazał.
- Wiem, co kazał Mistrz, mięczaku – warknęła. – To nie znaczy, że nie mogę nauczyć go trochę ogłady… - Nie dokończyła, ponieważ jasnowłosy chłopak złapał ją za nogę i podciął. Runęła na ziemię. Lisa była pełna podziwu dla odwagi nieszczęśnika. Podejrzewała, że czarnowłosa dziewczyna nie będzie szczęśliwa, że wylądowała w trawie.
Podniosła się w mgnieniu oka i skoczyła w stronę leżącego na ziemi chłopaka. Lisa nie mogła sobie przypomnieć, jak on miał na imię. Słyszała je już, kiedy podsłuchiwała niedawno Czarne Płaszcze… Peter? Patrick! Musiała przyznać, że podziwia Patricka. Sama nie odważyłaby się rozwścieczyć tamtej Czarnej dziewczyny. Prawdę mówiąc, nie odważyłaby się nawet spojrzeć jej w oczy…
Tymczasem Patrick próbował zasłonić twarz przed gradem szybkich ciosów wymierzanych przez Yalę. Tak, ta straszna dziewczyna miała na imię Yala. Słyszała, jak ktoś wcześniej wymówił jej imię.
Lisa przypomniała sobie, że przecież trzyma w ręce nóż. Jak łatwo byłoby rzucić teraz nim we wściekłą dziewczynę o ciemnych włosach. Mogłaby to zrobić, ale czy była do tego zdolna? Potrafiłaby zabić drugiego człowieka? Kiedy spojrzała, jak Yala pastwi się nad Patrickiem już wiedziała…
Nóż przeciął powietrze. Dziewczyna za bardzo skupiła się jednak na tym, żeby trafić Yalę, że nie dostrzegła ruchu po prawej stronie ciemnowłosej dziewczyny. Jeden z jej towarzyszy podbiegł, żeby rozdzielić wojowniczkę i bezbronnego chłopaka, w chwili, kiedy nóż wyleciał z krzaków. W efekcie ostrze nie zagłębiło się w boku dziewczyny, lecz w prawym ramieniu chłopaka.
Wrzasnął z bólu, kiedy nóż wbił mu się w ciało. Padł na ziemię, a jego czarny płaszcz natychmiast nasiąknął krwią – przynajmniej tak zdawało się Lisie. Nawet jej świetny wzrok nie mógł tego wyłowić wśród panującej ciemności.
Yala natychmiast puściła chłopaka i skoczyła na równe nogi. Rozejrzała się błyskawicznie po polanie, ale nie mogła dostrzec kryjącej się w krzakach, drobnej postaci. Zdała sobie jednak sprawę z niebezpieczeństwa i czym prędzej pobiegła w stronę krzaków. W następnej chwili nóż przeciął powietrze w miejscu, w którym stała przed momentem i utknął w drzewie po drugiej stronie polany.
Lisa zaklęła, a Patrick tymczasem podniósł się i ruszył w jej stronę. Uznała to za zbieg okoliczności. Wypatrzenie jej ciemności i za krzakami graniczyło z cudem. Wpadł między krzaki i ruszył kulejąc – jak jej się zdawało – na północ. To również był raczej przypadek, ponieważ zorientowanie się w kierunkach było równie trudne, jak wypatrzenie jej w ciemności.
Trzeci wojownik Kiroyu posłuchał instynktu samozachowawczego i również skoczył w krzaki. Nie mógł wiedzieć, że Lisie skończyły się już noże do rzucania. Być może myśleli też, że mają do czynienia z większą ilością przeciwników.
Dziewczyna skuliła się w krzakach i czekała. Nie wiedziała, jak długo pozostawała w bezruchu. Nasłuchiwała przekleństw coraz bardziej oddalających się Czarnych Płaszczy. Złapała się na tym, że drży. Bała się ich, a już najbardziej tej ciemnowłosej dziewczyny – Yali. Ona była zdecydowanie gorsza od jej towarzyszy. Lisa wyczuwała to doskonale.
Wreszcie zdecydowała się wstać i bezszelestnie udała się w kierunku, w którym ruszył Patrick. Szła tak, jakby niedaleko było jakieś zwierzę, które łatwo spłoszyć. Jej stopy nie robiły najmniejszego hałasu, kiedy dotykały leśnego poszycia. Trawa była wilgotna, co dziewczyna przyjęła z niemałą wdzięcznością. Cały czas była rozgrzana, mimo, że noc nie należał do ciepłych.
Jakaś sowa wyruszyła na polowanie, ogłaszając to całemu lasu głośnym huczeniem. Lisa wzdrygnęła się słysząc ten odgłos, chociaż wiele już razy do jej uszu dobiegał podobny. Każdej nocy. Jednak to nie była zwykła noc. Ta była czarniejsza i bardziej złowroga.



Rozdział 15.

Patrick czuł obezwładniający ból głowy. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jednak uparcie parł na przód. Miał nadzieję, że szybko znajdzie tego „kogoś”, kto miał zabrać go z tego piekła. Najgorsze było to, że obawiał się, iż Kiroyu wznowią pościg. Nie wytrzymałby następnego ataku. Nie zamierzał się poddać, nic z tych rzeczy. Wiedział tylko, że gdyby musiał walczyć, po prostu padłby z wycieńczenia.
I była jeszcze ta dziewczyna. Nie wiedział, jak miała na imię. Był pewien, że to jej zawdzięcza swoją dotychczasową wolność. Kto inny mógł rzucić nożem w Szepczącego imieniem Del? To musiała być ona. Podziwiał jej odwagę i miał nadzieję, że spotka ją jeszcze, żeby móc podziękować.
Z każdym krokiem tracił coraz więcej siły. Nie chciał myśleć, co będzie, kiedy wyczerpie się cały jego zapas energii. Padnie w leśne poszycie i zginie tu? Czy może znowu uratuje go ta dziwna dziewczyna? Na to nie mógł liczyć. Przede wszystkim powinien skupić się na tym, żeby dojść do autostrady i znaleźć tego przyjaciela, o którym mówił jego tajemniczy wybawiciel.
Wreszcie drzewa niespodziewanie się skończyły i chłopak wyszedł na otwartą przestrzeń. Była noc, więc nie był pewien, czy wyszedł po prostu na większą polanę, czy to jest już jego upragniony cel. Wyczuł pod stopami twardsze podłoże. Asfalt.
Chciało mu się płakać ze szczęścia. Wreszcie dotarł do autostrady. Musiał teraz jedynie znaleźć „kogoś”. Podejrzewał, że nie będzie to zadanie łatwe, ponieważ szosa ciągnęła się kilkanaście mil w każdą ze stron. Musiałby mieć sporo szczęścia, żeby trafić akurat w miejsce, gdzie czekał na niego „ktoś”.
Stwierdził, że nie wytrzyma dłużej bez odpoczynku. Zaszył się w gęstych krzakach i ułożył głowę na kłujących igłach. Nie przeszkadzało mu to. Czuł się świetnie, wreszcie mógł zmrużyć oko. Chwilę później jego oddech się wyrównał, a on sam zapadł w błogi sen.
Nie odpoczywał długo. Kilkanaście minut później obudził go głośny pisk opon i warkot silnika. Przetarł rękami oczy i rozejrzał się. Zorientował się, że wcale nie leżał w krzakach, jak mu się wydawało. Był po prostu oparty o drzewo. Na szosie zatrzymał się motor. Ubrany w ciemną skórę wpatrywał się w niego jakiś mężczyzna. Jego twarz ukryta była pod kaskiem, lecz Patrick był pewien, że to obiecany „ktoś”, który miał go zabrać w jakieś bezpieczne miejsce.
Podniósł się z ziemi i otrzepał nogi w miejscu, gdzie powinien znajdować się materiał spodni. Widniała tam jednak wielka dziura, jakich wiele było w ubraniu chłopaka. Westchnął i ruszył chwiejnym krokiem ku mężczyźnie.
- Przysłał mnie przyjaciel – przemówił nieznajomy. Jego głos tłumił trochę kask, lecz dało się go zrozumieć wśród panującej w lesie ciszy. – Jeśli nie chcesz, żeby dorwali cię Czarni, to lepiej wskakuj i jedziemy.
Patrick chętnie by wskoczył, jednak jego samopoczucie nie pozwalało mu na to. Wdrapał się więc niezdarnie na motor, tuż za plecami mężczyzny. Jego skóra śmierdziała krwią, ale chłopak się tym nie przejął. Uznał, że nieznajomy pewnie nie raz zlatywał z motoru. To wyjaśniałoby krew na skórze. Nie widział jej, ale czuł metaliczną woń.
- Trzymaj się chłopcze! – rzucił mężczyzna przez ramię i gwałtownie ruszył.
- Mhm.
Patrick żałował, że nie ma niczego, co osłaniałoby jego twarz, przed nadlatującymi, nocnymi owadami i najróżniejszymi pyłkami unoszącymi się w powietrzu, które teraz smagały go boleśnie po twarzy. Na całe szczęście osłaniały go trochę plecy kierowcy. Nigdy nie jeździł na motorze, więc nie wiedział za bardzo, czego ma się złapać. Chwycił więc za to, co jako pierwsze przyszło mu do głowy. Złapał się mężczyzny w kasku. Stwierdził w myślach, że musi bardzo głupio wyglądać uczepiony kierowcy z trzepoczącymi na wietrze włosami i zaciśniętymi mocno oczyma.
Wreszcie, kiedy mężczyzna trochę zwolnił, Patrick pozwolił sobie na otworzenie jednego oka, a potem drugiego. Natychmiast jakaś mała muszka wpadła mu do oka. Stwierdził, że otwieranie oczu bez jakiejś osłony, nie jest dobrym pomysłem.
Jednak kiedy poczuł, że teren się wznosi, a oni jadą pod górę, zdecydował, że musi zobaczyć, gdzie dojeżdżają. To, co ujrzał zaskoczyło go, ale jeszcze bardziej przeraziło. Jego oczom ukazały się kontury potężnej warowni. Było ciemno, ale od razu rozpoznał tę twierdzę. Czarny Zamek.
- Coś nie tak? – Głos mężczyzny nie był już tak uprzejmy, ale raczej prześmiewczy. Zdjął kask i odwrócił głowę. Oczom Patricka ukazał się przystojna twarz o zielonych oczach i rozczochranych, brązowych włosach. Chłopak świetnie go pamiętał. Przyszedł raz do celi, kiedy jeszcze był więźniem Kiroyu i mocno go pobił. – Poznajesz mnie?
Patrick nic nie rozumiał. Pamiętał te zielone oczy mężczyzny, który pomógł mu uciec. Ten chłopak miał oczy tego samego koloru. Wszystko wskazywało na to, że to on pomógł mu uciec, a następnie go złapał. Ale jaki to miało sens? Może chciał się z nim po prostu zabawić? Tylko, czy ich Mistrz pozwoliłby na tak ryzykowną operację?
W następnej chwili poczuł pchnięcie i spadł z pojazdu. Uderzył głową o żwirową drogę i przetoczył się kilka metrów. Poczuł krew na twarzy. Zalała mu oczy i dostała się do ust. Jej metaliczny smak trochę go ocucił. Starł ciecz z oczu i spróbował wstać, ale dostał potężne uderzenie w brzuch i upadł ponownie. Z trudem łapał powietrze. Płuca odmawiały mu posłuszeństwa.
- Wstawaj! – warknął chłopak Kiroyu. – Mistrz chciał cię żywego, więc już cię nie uderzę. Jeszcze wykitujesz.
Patrick nie mógł się podnieść, lecz silna dłoń złapała go za ramię i podciągnęła do góry. Wreszcie stanął, lecz czuł, jak nogi mu drżą. Próbował odetchnąć głęboko, ale spowodowało to tylko mocny ból żeber.
Uspokoił się i ruszył chwiejnym krokiem za wojownikiem Kiroyu. Nie wiedział, co go czeka, ale był pewien, że nic dobrego.

Chris szedł korytarzem. Mistrz chciał go widzieć, więc chłopak miał nadzieję, że pochwali go i da jakąś nagrodę za złapanie Patricka. Sam rozpływał się nad swoim pomysłem, żeby przebrać się za motorzystę. Musiał jednak przed sobą przyznać, że odniósł sukces trochę przypadkowo. Po prostu grupa poszukiwawcza się rozdzieliła i kiedy wyszedł na autostradę trafił na mężczyznę, który stał oparty o motor. Złapał go i przesłuchał. Na całe szczęście nie był on trudny do złamania. Wystarczyło zagrozić mu użyciem jednego ze sztyletów i od razu wyśpiewał, że czeka na chłopaka. Nie powiedział jednak, kto go przysłał, za co zapłacił życiem.
Dotarł do komnaty Mistrza i wszedł do środka. Założyciel Kiroyu stał tyłem do drzwi i obserwował przez okno na zamkowy dziedziniec.
- Chris. – Brzmiało to jak wezwanie, więc chłopak podszedł do okna. Pod nimi strażnicy bili Patricka. – Widzisz? – Wojownik skinął głową. – Tak się kara za nieposłuszeństwo.
- Wiem.
Mistrz rzucił mu przeciągłe spojrzenie spod przymrużonych powiek.
- Dobrze się spisałeś – rzekł. – Gdyby nie ty, tamten chłopak byłby już w Obozie. A jak wiesz, nie mamy pojęcie, gdzie ten cały Obóz jest. – Ostatnie słowa niemalże wypluł.
- Staram się. – Chris wzruszył ramionami.
Mistrz odszedł od okna i wyciągnął z szafki cztery kielichy oraz butelkę wina. Chłopak momentalnie domyślił się, kto jeszcze będzie na zebraniu. Yala i Endo.
Czerwony napój spłynął do szklanych naczyń i powoli je wypełnił. Mistrz nie omieszkał popisać się swoją mocą. Ustawił trzy kielichy, tak, że wszystkie stykały się bokami. Następnie przechylił butelkę, a napój wylał się z niej czterema strumieniami i wlał się do każdego z kielichów. Na młodym wojowniku nie zrobiło to większego wrażenia. Wiele razy widział już tę sztuczkę.
- Endo… – mruknął Mistrz. – i Yala. – dodał po chwili. Drzwi się otworzyły i stanęli w nich wojownicy.
- Siema – krzyknął przez salę Chris, po czym wziął łyk wina. Oni podeszli i usiedli na kanapie, której zawsze używał Mistrz do przyjmowania gości.
- Siadajcie. – Mistrz wskazał ręką trzymającą kielich w stronę sofy. – Chodzi o Patricka…
Yala przewróciła oczyma.
- Tak, tak. Wiemy. Chris świetnie się spisał. Brawo kolego.
Chłopak wyszczerzył się do niej. Nie przejął się jej ironiczną uwagą. Wiedział, że o postu mu zazdrości. Ale teraz, to była jego chwila chwały i podejrzewał, że następne słowa Mistrza jeszcze bardziej zepsują jej humor.
- Nie. Nie chodzi o to. Wiecie zapewne, że chciałem go przyjąć do Kiroyu… - Yala jęknęła. – Cicho siedź – warknął Mistrz słysząc to. Po chwili kontynuował: - Po jutrze przeprowadzimy sprawdzian, czy ma słabą wolę i czy będę mógł nim trochę „pokierować”.
Z ust Yali wypłynęło kilka niecenzuralnych słów, które rozzłościły Mistrza. Niewidzialna siła złapała dziewczynę za ramiona i mocno nią potrząsnęła, nie robiąc jej większej krzywdy. Chris zrobił urażoną minę.
- Ej! A mną to byś rzucił o ścianę! – Dobrze wiedział, że nie powinien tego mówić, ale nie mógł się powstrzymać. W następnej chwili frunął już przez komnatę, aby za chwilę uderzyć o kamienną ścianę.
- Czy właśnie tak by to wyglądało? – Przymilny ton Mistrza jeszcze bardziej go rozdrażnił. Nie powiedział jednak już nic więcej. Wstał i usiadł z powrotem na sofie. Zastanawiał się, po co Mistrz konsultuje akurat z nimi takie sprawy. Przecież nie musiał się przed nikim tłumaczyć…
Mimo marudzenia Yali założyciel Kiroyu nie zmienił decyzji i postanowił, że za dwa dni sprawdzą Patricka. Chrisa tak naprawdę nie obchodziło, czy chłopak z Blizną wstąpi do Szepczących, czy nie. Był tylko zadowolony, że Yali się to nie podoba. Cieszył się jej nieszczęściem.
Zebranie się skończyło i Mistrz kazał im wyjść. Chris wychodziłby z komnaty całkowicie zadowolony, gdyby to czarnowłosa dziewczyna grzmotnęła w ścianę zamiast niego. Nie było jednak tak źle.
Ruszył do swojej komnaty. Przyspieszył kroku, kiedy przypomniał sobie, że schował w szufladzie ciastka skradzione z kuchni. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie je zje. Uwielbiał słodkości, które piekła kucharka Fericja.
Otworzył drzwi swojej komnaty, wszedł do środka i zamknął je na klucz. Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, o jego ukrytych ciastkach. Podszedł do szafy i otworzył szufladę. Była pusta, więc pomyślał, że pewnie schował słodycze w innym miejscu. Zacząłby przeszukiwać inne miejsca, gdyby jego wzroku nie przykuła mała, biała karteczka na dnie szuflady. Wziął ją do ręki i rozwinął.

Dzięki za ciastka, były pyszne.
Myślę, że wiesz gdzie mnie szukać.
W razie, jakbyś chciał mi spuścić łomot.
Całuję, Nea


Chłopak zgniótł kartkę i wyrzucił za siebie. Miał ochotę coś uderzyć, chociaż wolałby uderzyć kogoś. Najlepiej tę małą żmiję ze słodką twarzyczką. Zacisnął pięści i wyszedł z komnaty trzaskając za sobą drzwiami najmocniej, jak potrafił.
Służący, których mijał na korytarzu odsuwali się ze strachem wymalowanym na twarzy. Pomyślał, że musi wyglądać dość strasznie. Był wściekły i nie zamierzał tego ukrywać. Niby to tylko taka błahostka, ale zdenerwowała go.
Wpadł do komnaty Nei tak gwałtownie, że jeden z obrazów powieszonych na ścianie spadł, a jego rama pękła na pół przy uderzeniu o posadzkę. Pomieszczenie było dość przytulne, jak na standardy Czarnego Zamku. Błękitne zasłony i żółty dywan pasowały do jasnych ścian. Nea jako jedyna osoba w warowni miała jasne ściany. Całej reszcie nie chciało się przemalowywać, albo zwyczajnie nie chcieli. Chris nienawidził tego miejsca. Czuć tu było… dobrem i to głównie go odrzucało. Jednak nie można było tego powiedzieć o Nei. Dziewczyna i pokój tworzyli ciekawy kontrast. Pokój był na swój sposób przyjazny, natomiast ona była wcieleniem zła. Pomyślał, że to pewnie dlatego, że są spokrewnieni.
Na łóżku leżała opalona dziewczyna o jasnych włosach zaplecionych w luźny warkocz i lekko zadartym nosie. Na szyi miała bliznę.
- Czego chcesz, braciszku? – Zatrzepotała rzęsami i odłożyła czasopismo, które czytała.
Jego wzrok powędrował na pełen okruchów talerz, który stał na półce nocnej obok jej łoża.
- Ciastka – warknął. W tamtej chwili wyglądał jak rozdrażniony kot. Jego włosy sterczały na wszystkie strony, a dłonie były zaciśnięte w pięści. Wszystkie mięśnie miał naprężone, jakby szykował się do skoku.
- Tak – powiedziała wolno. – Już zjedzone.
Rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Dlaczego?! – ryknął. Był pewny, że usłyszał go cały zamek, ale mało go to wtedy obchodziło.
- Ponieważ miałam na nie ochotę – odparła i wstała. Była wysoką, smukłą dziewczyną, lecz nie wyższą od Chrisa.
Chłopak skoczył i wylądował tuż przy niej. Zamachnął się na nią, lecz ona ani drgnęła. Wiedziała, że jej nie uderzy. On też zdawał sobie z tego sprawę. Mógł robić najokropniejsze rzeczy, ale nie potrafił zrobić krzywdy własnej siostrze. Poirytowany własną bezsilnością uderzył pięścią w stół, który niebezpiecznie skrzypnął.
- Zdzira! – Wyszedł z jej komnaty trzaskając mocno drzwiami. Zresztą po raz kolejny tego dnia.


Patrick nie czuł już bólu. Dostał tyle uderzeń, że kolejne powodowały już tylko nieprzyjemna mrowienie w okolicy zadania ciosu. Nie był pewny, czy strażnicy czerpią przyjemność z kopania go i okładania pięściami, ale na to wyglądało. Jego katownie trwało pół godziny. Potem strażnicy wzięli go pod ramiona i zaciągnęli do celi. Tam rzucili do na zimną posadzkę i uderzyli kilka razy po plecach stalowymi pałkami.
Leżał tak z twarzą przy ziemi kilka minut, po czym spróbował przewrócić się na plecy. Nie było to łatwe, ale kiedy już mu się udało, dostrzegł czterech strażników. Dwóch przy wyjściu i po jednym po obu jego stronach. Tym razem Kiroyu przygotowali się na ewentualną próbę ucieczki.
Jęknął i ułożył głowę na twardym podłożu. Wiedział, że będzie ciężko, ale to już zaczynało przekraczać poza jego granice. Nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma.


Matt obserwował ćwiczenia Nashera. Siedział na kamieniu tuż obok pola ćwiczeń. Pozwolił nogom swobodnie zwisać w dół. Było wcześniej rano i wychodząc ze swojego domu nie podejrzewał, że kogoś spotka. Jednak spacerując po Obozie dostrzegł czarnowłosego chłopaka, który bez wytchnienia okładał czarnym mieczem gruby drewniany kij. Poruszał się jak kot. Był szybki i Matt dałby głowę, że drewniany kij nie miał pojęcia, co się dzieje.
Wreszcie chłopak przerwał ćwiczenia, schował miecz i ruszył wolnym krokiem w stronę Matta. Ciężko było powiedzieć, co kryje się pod jego maską obojętności.
- Cześć – rzucił młodszy chłopak. Nie wiedział, jak się zachować w towarzystwie małomównego szesnastolatka.
Nasher nie odpowiedział od razu. Oparł się o kamień i spojrzał na Matta.
- Ty jesteś ten nowy? – spytał. – Czarna Blizna, tak?
- Eee… No, tak. Ale to nic szczególnego – stwierdził. – Nie czuję się silniejszy, ani nic.
Nasher pokiwał głową.
- Jasne, że nic specjalnego. Podobno goście z czarną Blizną mają większe szanse rozwalić Czarny Zamek i zniszczyć Kiroyu, ale tak naprawdę, to nie zależy tylko od jakiejś kreski na ramieniu, czy gdziekolwiek indziej.
- Jak to?
- Chodzi o to, że jeśli będziesz dużo ćwiczył, szkolił swoje umiejętności, to właśnie ty będziesz miał większe szanse, niż inni. – Spojrzał na pole ćwiczeń. – Umiesz walczyć?
- Nie wiem – odparł szczerze Matt. – Nigdy nie próbowałem.
Nasher uśmiechnął się, co nieczęsto się zdarzało.
- W takim razie najwyższa pora spróbować.
Ruszyli w stronę drewnianego kija, który znajdował się na środku placu. Nie wiadomo skąd Nasher wyciągnął drugi miecz i podał go Mattowi rękojeścią w jego stronę. Broń była prosta. Trzon dobrze pasował do dłoni chłopaka, a głowica była szara z rzeźbionymi, dziwnymi znakami. Była to jedyna ozdoba miecza. Broń, tak jak ostrze Nashera, była ciemna.
- Atakuj – rzucił starszy chłopak. Matt zamachnął się mieczem, ale Nasher zablokował cięcie. Broń tego pierwszego wyleciała w powietrze i utkwiła w ziemi kilka metrów dalej.
- Musisz poćwiczyć.
- Wiem.
Zostali na polu ćwiczeń jeszcze dwie godziny, podczas których Nasher uczył młodszego kolegę podstaw szermierki. Na początku nie szło Mattowi dobrze, ale po godzinie zaczął powoli rozumieć, o co chodzi. Nauka przychodziła mu niespodziewanie łatwo. Sam był zaskoczony, że tak szybko opanował podstawy.
Ćwiczenia zakończyli małą walką, którą – jak można się było spodziewać – wygrał Nasher. Trwała ona jednak dłużej, niż ta pierwsza.
- Jaką ty masz Bliznę? – spytał Matt, kiedy szli w stronę domku Nashera.
- Szarą. – Ton, jakim chłopak odpowiedział zdradzał, że nie przywiązuje do tego najmniejszej wagi. – Ten piękniś Zath też ma szarą. Ale gdyby wczorajszy pojedynek był uzależniony od tego, jaki kolor mają nasze Blizny, to nikt by nie wygrał. Nie sądzisz?
Matt pokiwał głową, lecz nic nie odpowiedział.
- Pozwolisz, że teraz cię zostawię… - Odezwał się do niego Nasher, kiedy doszli do jego domku. Tak, jak można się było spodziewać zbudowany był z ciemnego drewna. Wszystko, co czarnowłosy chłopak posiadał, było ciemne. – Lubię pobyć sam. Na razie, Matt. Jutro kolejna lekcja?
- Nie ma sprawy. Oczywiście. Jestem gotowy. – Uśmiechnął się i ruszył w stronę stołówki. Dzięki ćwiczeniom z Nasherem zapomniał o zatrutej pizzy, ale teraz znowu dopadł go niepokój. Podejrzewał, że to Lucan chciał go otruć, lecz przecież nie miał na to dowodów.
Westchnął i popchnął drzwi stołówki. Było wcześnie, więc w środku było mało osób. Wziął jajecznicę i usiadł w rogu sali. Zaczął leniwie przeżuwać jedzenie, kiedy do środka wszedł Zath. Jego idealnie ułożone włosy niemalże świeciły. Nasher dobrze go określił nazywając „pięknisiem”. Matt też nie przepadał za tego rodzajem chłopaków. Piękne fryzury, ubrania i nadęte ego. Westchnął po raz kolejny, pokręcił głową z dezaprobatą i na powrót zajął się jedzeniem.
Podniósł głowę, kiedy ktoś usiadł przy jego ławce. Ku jego zaskoczeniu był to Zath. Uśmiechnął się do Matta i usadził się wygodniej.
- Jesteś Matt, tak? – spytał.
- Yhym.
- Miło mi, jestem Zath. – Chłopak wyciągnął rękę do Matta. Ten uścisnął ją swoją, umazaną jajecznicą dłonią. Blondyn popatrzył się na jedzenie, które ściekało mu po palcach, lecz nic nie powiedział. Wytarł tylko jajka i mówił dalej: - Jak ci się podoba Obóz?
- Macie tu dobre jedzenie – powiedział Matt z wypchanymi jajecznicą ustami. – Dziewczyny też są ładne…
Zath wyszczerzył zęby.
- Tu masz rację. – Roześmiał się. – Ćwiczyłeś dzisiaj z Nasherem?
- Taa. Nieźle wczoraj od niego dostałeś. – Spojrzał na zabandażowaną klatkę piersiową chłopaka, którego twarz nagle pociemniała.
- Możliwe – odparł.
- Nieźle walczy ten Nasher – ciągnął Matt przeżuwając jajecznicę. – Prawdziwy szermierz. Myślę, że gdybyśmy żyli w średniowieczu zostałby rycerzem, a ty... pewnie też, ale najpierw byłbyś jego giermkiem lub kimś takim.
Widać było, że Zath ledwo powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć. Zacisnął pięści, co jednak nie uszło uwadze Matta.
- Poznałeś już Calthaniela? – spytał blondyn próbując zmienić temat.
- Tak. Fajny gość. Nieźle gra w ping-ponga.
- A wiesz…
- Nieźle wychodzi mu też wyczarowywanie kaktusów na dłoniach czternastoletnich chłopaków, jeśli cię to interesuje.
Zath zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Ja już pójdę. – Wstał i ruszył w stronę wyjścia. Matt natomiast kończył swoją jajecznicę z uśmiechem na ustach. Pierwsza rozmowa z Zathem wypadał tak, jak sobie życzył.

Po śniadaniu ruszył w stronę Wielkiego Domu. Chciał porozmawiać z Calthanielem o zatrutej pizzy. Mimo, że temat ten go niepokoił, stwierdził, że musi z kimś o tym pomówić, a Stary Żółw był idealną osobą. Matt uznał, że może mu zaufać.
Mijając jeden z domków usłyszał głos. Ktoś wołał go po imieniu. Odwrócił się i ujrzał Dianę, która biegła w jego stronę. Jej jasne włosy powiewały, kiedy biegła. Chłopak pomyślał, że nie dziwi się Jamesowi. Jemu samemu podobała się Diana Funnier, lecz nie chciał o tym mówić.
- Matt! – Podbiegła do niego. Widać było, że wracała z porannego biegania, ponieważ jej szaro-fioletowy dres był cały mokry. – Idziesz ze mną i z Jamesem nad jezioro?
Chłopak udał, że się zastanawia, chociaż znał już odpowiedź. Chciał po prostu dłużej popatrzeć na zgrabną sylwetkę dziewczyny.
- Jasne. – Uśmiechnął się. – Kiedy?
- Za dwie godziny. – Spojrzała na swój ubiór. – Muszę najpierw się przebrać i jeszcze pójść na śniadanie. Umówmy się pod moim domkiem. Stamtąd jest najbliżej.
Skinął głową i parzył jeszcze chwilę na oddalającą się dziewczynę, po czym przypomniał sobie, co ma zrobić i ruszył szybkim krokiem w stronę Wielkiego Domu. Kilka osób, które mijał i których w ogóle nie znał pozdrowiło go uniesionymi rękami. Zdziwiło go to, ponieważ był dopiero kilka dni w Obozie. Wyjaśnił to sobie, kolorem swojej Blizny.
Wszedł do Wielkiego Domu i zastał Calthaniela rozmawiającego z Lucanem. Tego właśnie się obawiał. Rozmawianie o truciźnie w towarzystwie mężczyzny, który prawdopodobnie chciał go zabić nie było najlepszym pomysłem.
- Witaj Matt! – Stary Żółw podszedł i uścisnął chłopakowi rękę. – Miło cię widzieć. Co cię do mnie sprowadza?
Czarnowłosy chłopak spojrzał niepewnie na Lucana, którego świńskie oczka niemalże przewiercały się przez jego skórę. Zdawało mu się, że tłuścioch potrafi odczytać jego myśli. Było to niedorzeczne, jednak Matt miał takie wrażenie.
- Eee… Chciałbym… Porozmawiać – wydusił.
Calthaniel roześmiał się, a w jego oczach zatańczyły iskierki rozbawienia.
- Przecież rozmawiamy – zauważył.
- Na osobności – wyjaśnił Matt. – Jeśli można.
Staruszek uniósł jedną brew, ale skinął głowa. Spojrzał na Lucana i powiedział:
- Przeproszę cię na chwilę, wybacz. Jakaś pilna sprawa.
Przeszli przez pokój ze stołem do ping-ponga i weszli po schodach na górę. Matt pierwszy Raz był na pierwszym piętrze Wielkiego Domu. Było równie zaskakujące jak dół. Stali korytarzu, na którego ścianach wisiały obrazy starych, pomarszczonych mężczyzn. Większość z nich miała na twarzy mnóstwo wielkich krost. Białe brody okalały ich surowe lub wesołe twarze. Niektórzy mieli na nosach okulary, a inni czerwone czepki, które w ogóle nie pasowały do reszty ich wyglądu.
- To wcześniejsi dyrektorzy Obozu – wyjaśnił Calthaniel, jakby czytał chłopakowi w myślach. Zresztą, Matt podejrzewał, że tak właśnie mogło być. Czy dla faceta, który potrafi wyczarowywać kaktusy na dłoniach, małe zajrzenie do umysłu drugiej osoby jest niemożliwe?
Skinął tylko głową na znak, że przyjął informację do wiadomości. W normalnej sytuacji spytałby pewnie o te czerwone czepi, ale miał na głowie ważniejsze sprawy.
Weszli do małego pokoiku i Calthaniel zamknął drzwi. Usiedli na fotelach, które stały naprzeciwko siebie.
- Więc – zaczął staruszek – o co chodzi?
- Czy on nie podsłuchuje? – odpowiedział pytaniem Matt.
- Kto?
- Lucan.
Stary Żółw zmarszczył swoje siwe brwi.
- Dlaczego miałby to robić?
- Ponieważ zatruł mi pizzę – wyjaśnił chłopak. Oblicze Calthaniela pocieniało. Pierwszy raz, odkąd Matt go poznał, wydawał się być zmartwiony. Patrzył się drętwo w jakiś punkt za plecami czarnowłosego chłopaka i milczał.
- Jesteś pewien? – spytał w końcu.
- Tak. Przyśniło mi się… - Urwał, bo drzwi skrzypnęły, a następnie się otworzyły i stanął w nich Lucan. Twarz miał zachmurzoną, a małe oczka uważnie badały pomieszczenie. Koszulka opinała jego tłuste ciało, co wyglądało dość… niechlujnie.
- Dyrektorze. – Spojrzał na Calthaniela, a następnie na Matta. – Jakaś dziewczyna do ciebie. Jakiś nawał ważnych spraw dzisiaj. – Posłał chłopakowi złośliwe spojrzenie.
- Wybacz Matt. Wrócimy do rozmowy. Muszę zobaczyć, o co chodzi.
Zeszli po schodach. Przy stole do ping-ponga stała brązowowłosa dziewczyna. Tego samego koloru oczy patrzyły nerwowo na Starego Żółwia, a nogi się trzęsły.
- Co się… - Calthaniel urwał, ponieważ mu przerwała:
- Ktoś zatruł moją przyjaciółkę! – wrzasnęła i zaczęła nerwowo obracać warkoczem. Matt rzucił spojrzenie Lucanowi, którego twarz wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu. Chłopak pacnął się otwartą dłonią w czoło i opadł na fotel.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:27, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział 16.

Matt słuchał relacji dziewczyny zwanej Chloe. Była cała podenerwowana i bardzo szybko opowiadała, jak to jej przyjaciółka zatruła się pizzą. Chłopak wiedział, że to nie zbieg okoliczności. Sam był bliski śmierci. Patrzył się ze zgrozą na Lucana, który wyglądał na tak samo przerażonego i zaniepokojonego całą sprawą, jak Calthaniel. Matt pomyślał, że mógł tylko tak wyglądać, a czuć coś zupełnie innego.
Kiedy dziewczyna skończyła mówić Calthaniel opadł z westchnieniem na fotel. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, tylko patrzył w skupieniu na swoje dłonie. Minęło kilka minut, zanim podniósł wzrok na dziewczynę i przemówił:
- To… niepokojące.
Mattowi zrobiło się szkoda Starego Żółwia. Wyglądał na bardzo zmartwionego tą sprawą i pierwszy raz, odkąd chłopak go poznał, zdawał się być bezradny.
- Trzeba coś z tym zrobić – odezwał się Lucan. Matt posłał mu podejrzliwe spojrzenie, ale zdawało się, że grubas tego nie zauważył.
- Nie możemy dać po sobie poznać, że wiemy o mordercy – stwierdził Calthaniel. Za późno, pomyślał Matt. – Trzeba zachowywać się normalnie i udawać, że ta śmierć była spowodowana chorobą.
Chloe wyglądała, jakby chciała uderzyć Starego Żółwia w twarz.
- Mam udawać, że nic się nie stało?! – wykrzyknęła. – Moja przyjaciółka została zamordowana, a ja mam przejść nad tym do porządku dziennego?!
Calthaniel patrzył na nią spokojnie.
- Uwierz mi, że prędzej, czy później dopadnę sprawcę, a wtedy… Nie chciałabyś być na jego miejscu. – Zmarszczył brwi. – Poza tym, trucizna to broń tchórzy. – Matt dałby głowę, że Lucan poczerwieniał po tych słowach, lecz mogło być to przewidzenie. - Prędzej czy później sprawca sam się wystawi – stwierdził staruszek.
Matt wstał. Miał dosyć tej rozmowy. Był wściekły, że Lucan był świadkiem tej dyskusji. Takie sprawy powinno załatwiać się dyskretnie i był zły na tę dziewczynę – Chloe – że postąpiła tak pochopnie.
- Matt. – Calthaniel również wstał. – Pamiętajcie, że to, o czym mówiliśmy, nie może wyjść poza ściany tego pokoju. Zrozumiano?
Wszyscy skinęli głowami. Staruszek usatysfakcjonowany taką odpowiedzią wyszedł z pokoju. Matt postąpił tak samo. Udał się prosto do swojego domku. Za pół godziny miał być pod chatką Diany. Najpierw jednak musiał znaleźć swoje kąpielówki. Pomyślał, że może zająć mu to sporo czasu, więc przyspieszył kroku.
Kiedy dochodził do swojego domku, wpadł na Jamesa. Szesnastolatek wyglądał na przeszczęśliwego. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a usta się nie zamykały.
- Stary! – wykrzyknął. – Idziemy z Dianą nad jezioro! – Matt wreszcie zrozumiał, o co chłopakowi chodzi. – Nie za bardzo lubię pływać, ale nie przepuszcza się okazji, żeby zobaczyć ją w bikini..
Matt musiał przyznać koledze rację. On sam zgodził się pójść nad jezioro z tego powodu, ale też, żeby oderwać się od sprawy trucizny.
Weszli do domu i James zagwizdał głośno.
- Nieźle się tu urządziłeś chłopie! – Obrzucił wzrokiem pomieszczenie. – Widzę, że wszystko ma swoje stałe miejsce – powiedział, nie bez nuty sarkazmu w głosie. W rzeczywistości ubrania Matta były porozrzucane po pokoju. Kawałki jedzenia walały się po łóżku, a szczoteczka do zębów, z niewiadomych przyczyn, tkwiła w jednym z butów.
Matt spojrzał na niego spode łba.
- Lepiej się zamknij i pomóż mi szukać kąpielówek.
Przeszukali cały domek, lecz bez skutku. Nie było ich ani pod łóżkiem, ani w łazience, ani nawet w lodówce. Szafka z butami również była pusta. Wreszcie znaleźli je w najmniej spodziewanym miejscu – szafce z majtkami.
Matt pacnął się ręką w czoło.
- Kto by pomyślał, że ich stamtąd nie wywaliłem? – Roześmiał się. Kąpielówki były przysypane okruchami i kawałkami salami, ale wystarczyło porządnie je wytrzepać i znowu były zdatne do użytku.
- Idziemy? – James wyszczerzył zęby, kiedy Matt włożył już fioletowe kąpielówki w uśmiechnięte wielbłądy.
Diana czekała już na nich na ganku.
- Wreszcie – westchnęła. – Długo wam się zeszło.
- Szukaliśmy kąpielówek – wyjaśnił James i znowu się roześmiał. Matt zrobił ponurą minę. Był coraz bardziej zirytowany zachowaniem kolegi. Uważał, że jego kąpielówki są w porządku.
Matt nie wiedział dokładnie, gdzie znajduje się to jezioro, ale Diana prowadziła, więc stwierdził, że teraz zapamięta drogę, aby następnym razem ją już znać.
- Słyszeliście, że dzisiaj przyjechał kolejny nowy obozowicz? – odezwała się Diana. Matt od razu pomyślał o Patricku, jednak zaraz zdał sobie sprawę, że to mało możliwe.
James pokiwał głową.
- Tak. Widziałem go nawet, jak Suzanne oprowadzała go po Obozie – powiedział. – Trzeba będzie go poznać. Z daleka wydawał się miły. Miejmy tylko nadzieję, że Zath go nie omami.
Matt stwierdził, że w Obozie panuje widoczny podział na zwolenników Zatha i na jego wrogów. Sam wolał odnieść się za jego przeciwnikami. Jasnowłosy chłopak nie przypadł mu do gustu. Tak samo jak Lucan.
Weszli w las, który zaczynał się mniej więcej w połowie terenu Obozu. Przynajmniej, tak to ocenił Matt. Właśnie tu, między drzewami, mieszkała Tia Nohemi. Przeszli obok jej domku i od razu w ich nozdrza uderzył słodki, duszący zapach. Chłopak stwierdził, że podobnie pachniało, kiedy przechodziło się obok damskiej łazienki w szkole.
- Tia znowu eksperymentuje. – Diana spojrzała w ciemne okna chatki. – Dziwna kobieta, ale miła.
James nie wyglądał, jakby miał podzielać zdanie dziewczyny. Obrzucił wzrokiem chatkę i zaraz wbił oczy w ziemię.
- Ja tam się jej boję – powiedział. – Kto wie, co ona teraz tam robi… Wolę trzymać się od niej z daleka.
- Och, przestań… - Diana patrzyła się na niego pobłażliwie. – To całkiem miła kobieta.
Droga do jeziorka dłużyła się Mattowi w nieskończoność. Dzień był upalny, ale nie odczuwało się tego w cieniu drzew. Liście szeleściły, kiedy letni wiaterek trącał je, co jakiś czas. Byłoby nawet przyjemnie, gdyby głowy chłopaka nie zaprzątał myśli o truciźnie. Starał się je od siebie odepchnąć, z mniejszym, lub większym skutkiem.
Po kilku dłużących się minutach wreszcie dotarli do jeziora. Nie było bardzo duże, a woda wyglądała tak kusząco, że chłopcy zrzucili ubranie i w samych kąpielówkach popędzili po trawie w stronę jeziora. Już mieli wskoczyć, kiedy usłyszeli krzyk Diany. Zatrzymali się i odwrócili głowy w jej stronę. Dziewczyna leżała na trawię. Pobiegli z powrotem na górę, a w ich głowach powstało nagle mnóstwo najróżniejszych myśli.
- Co się stało? – wykrztusił James. Po chwili zobaczyli, co było przyczyną jej krzyku. Z jej ramienia sterczała strzała o czarnych bełtach. Dziewczyna oddychała ciężko, a z rany ciekła szkarłatna ciecz. Drugą ręką wyciągnęła strzałę i cisnęła nią o ziemię. James obejrzał ją dokładnie. Nie była to zwykła strzała. Nie miała grotu, a jedynie ostre, metalowe zakończenie. Spływał z niego zielonkawy kwas.
- Zatruta. – James pokiwał smętnie głową, lecz za chwilę jakby się ożywił. – Musimy ją szybko zabrać do Calthaniela. Jazda!
Podnieśli dziewczynę – Matt za ręce, a James za nogi – i ruszyli biegiem z powrotem przez las. Tym razem droga wydawała im się jeszcze dłuższa. Diana ciążyła im, ale zmusili się do jeszcze większego wysiłku, byle tylko dotrzeć do Wielkiego Domu na czas.
- No i nici z bikini – mruknął Matt.

Lisa siedziała oparta o pień drzewa i ściągała futro z królika, którego przed chwilą złapała. Miało to być jej śniadanie. Jeszcze tylko ognisko i ciepła potrawka będzie gotowa. Wyciągnęła z kieszeni pudełko zapałek. Co prawda potrafiła rozpalać ogień bez tego typu „pomocy”, ale zależało jej na czasie, ponieważ była głodna. Do niewielkiego dołku, który wykopała wcześniej, wrzuciła kilka suchych patyków i liści. Ognisko otoczyła kamieniami, tak, aby ogień się nie rozprzestrzenił, a następnie zapaliła zapałkę i rzuciła na utworzony stosik. Płomień zaczął lizać suche gałązki i po chwili zajęły się wszystkie. Nadziała mięso na gruby kij i poczęła obracać nim nad ogniem.
Po jakimś czasie jedzenie było gotowe. Ściągnęła je z kija i ułożyła na wcześniej przygotowanych liściach. Poczekała chwilę, aż ostygnie i zaczęła rozrywać je rękami i wkładać sobie kawałki do ust. Zdawała sobie sprawę, że posila się, jak jakiś pierwotny człowiek, ale nie przeszkadzało jej to. Zdążyła już do tego przywyknąć.
Mięso było bardzo dobre. Lubiła króliki, dlatego większą część nocy poświęciła na schwytanie zwierzęcia. Najpierw wytropiła go po śladach i kiedy jej słuch zarejestrował jego ruchy, zaczynała się skradać. Podchodziła bezgłośnie, ale za każdym razem, gdy była już bardzo blisko królik uciekał. Wreszcie udało jej się go podejść, co uznała za swój osobisty sukces.
Teraz rozkoszowała się jego mięsem i była z siebie dumna. Niby nic, złapanie głupiego królika, ale napawało ją radością. Umiał cieszyć się z małych rzeczy.
Kiedy wszystko zjadała, poczuła się senna. Nic dziwnego, całą noc uganiała się za szybkonogim zwierzakiem. Ułożyła sobie pod głową miękkie liście oraz mech i ułożyła na nich głowę. Nawet nie pamiętała, kiedy zasnęła. Nie pamiętała również, żeby zgasić ognisko.


Matt i Jamesem wybiegli z lasu trzymając na rękach nieprzytomną Dianę. Nad jeziorem działali impulsywnie i szybko, to też zapomnieli się ubrać. Matt przeklinał siebie w duchu, że założył te cholerne fioletowe kąpielówki z uśmiechniętymi wielbłądami.
- Fajne gacie! – Usłyszał komentarz jakiegoś młodszego dzieciaka. Gdyby nie miał zajętych rąk, z pewnością pokazałby mu środkowy palec. Ważniejsze było jednak, żeby szybko dostarczyć dziewczynę do Wielkiego Domu.
Teraz stali nad ciałem Diany i ze zgrozą patrzyli, jak Calthaniel ogląda jej ramię. Uciskał jej rękę i mamrotał przy tym coś pod nosem. Nie sposób było jednak rozróżnić poszczególne słowa. Na czole Starego Żółwia pojawiły się zmarszczki i kropelki potu. Po oględzinach, które trwały około pięciu minut, wstał i podszedł do szafki znajdującej się w rogu pomieszczenia. Wyciągnął z niej białe pudełka i z powrotem podszedł do nieruchomej dziewczyny. Z jednego pojemnika wyjął zgniło-zielony liść i włożył jej pod język. Z drugiego flakonik, którego zawartością była różowa ciecz. Nalał ją na biały wacik i przystawił go do rany po strzale. Trzymał tak przez dłuższy czas i Mattowi zdawało się, że Stary Żółw zasnął, lecz po chwili cofnął rękę. Następnie wyjął z pudełeczka nić oraz igłę i zaczął zaszywać ranę. Jego pozbawione paznokci palce uwijały się, jak w ukropie. Rana nie była głęboka, dlatego po chwili skończył i zwrócił się do chłopców:
- Dobrze zrobiliście, że szybko przynieśliście ją do mnie.
James nie wyglądała pocieszonego.
- Wszystko będzie z nią dobrze? – spytał.
- Tak. Jednak, gdybyście zwlekali… Nie wiem, jakby się to dla niej skończyło. Ta trucizna jest groźna tylko w przypadku, kiedy nie udzieli się skażonej osobie pomocy w przeciągu godziny. Na szczęście wy zdążaliście i chwała wam za to.
James odetchnął z ulgą.
- Teraz dobrze byłoby dla niej, gdybyście zostawili ją w spokoju. Powinna odpoczywać. Za kilka godzin się obudzi, a wtedy was zawołam. – Spojrzał na Matta, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. – Fajne kąpielówki.
Wyszli z Wielkiego Domu i za bardzo nie wiedzieli, co mogliby robić. James był kompletnie rozbity, a Matt lekko podirytowany. Miał ochotę ściągnąć przeklęte kąpielówki, ale w ten sposób… nie był to najlepszy pomysł.
- Rób, co chcesz – rzucił do Jamesa. – Ja idę zmienić te cholerne gacie.
I ruszył w stronę swojego domku. Starał się ignorować śmiechy i docinki, ale nie do końca mu się to udawało. Ludzie nigdy nie widzieli podobnych kąpielówek? Można takie kupić w każdym supermarkecie!
Wreszcie dotarł do domku. Wszedł do środka i od razu się przebrał. Założył krótkie bojówki i czerwoną koszulkę. Przejrzał się lustrze i stwierdził, że wygląda zabójczo. To znaczy wyglądałby, gdyby nie miał na nosie wielkiej, czerwonej krosty.
Zaklął i wyszedł z domku. Pomyślał, że znajdzie tego nowego obozowicza i ostrzeże go przed zakładaniem fioletowych kąpielówek w uśmiechnięte wielbłądy na terenie Obozu.
Nie musiał długo szukać. Kiedy tylko zszedł po schodkach zobaczył Suzanne, która rozmawiała z chłopakiem w jego wieku o brązowych, kręconych włosach i takich samych spodniach, jak jego własne.
Podszedł do nich, uśmiechnął się do Suzanne i powiedział do chłopaka:
- Cześć. Fajne spodnie.
Chłopak uśmiechnął się i podał mu rękę.
- Siema. Jestem Maciek. – Matt uścisnął jego dłoń. – Przykro mi z powodu twojego brata.
- On żyje! – odwarknął chłopak.
- Nie mówię, że nie.
- Maciek jest z Polski. Dlatego nie było mnie przez pewien czas. Musiała go… przechwycić. - wyjaśniła Suzanne.
Matt słyszał o Polsce, ale nigdy tam nie był.
- Jaką masz Bliznę? – spytał Maciek.
Chłopak nie lubił chwalić się kolorem swojej Blizny, ale i tak wszyscy wiedzieli.
- Czarny.
- Nieźle. Ja mam szarą.
Suzanne odchrząknęła.
- Musimy iść do Wielkiego Domu. Zostawimy cię, dobrze? – Matt skinął głową i ruszył w stronę pola ćwiczeń. Miał nadzieję spotkać tam Nashera.

Lisa poczuła swąd dymu zanim się obudziła. Otworzyła leniwie jedno oko i ujrzała tańczące płomienie. Podniosła się momentalnie i rozejrzał dookoła. Ogień był wszędzie. Odciął jej każdą drogę ucieczki.
Ognisko! Dlaczego zapomniała zgasić? Była wścieła na siebie, ale teraz trzeba było raczej skupić się na ucieczce przed morderczym żywiołem. Mogłaby się wspiąć na jedno z nienaruszonych ,jak dotąd drzew. Ale co dalej? Co prawda umiał się wspinać, jednak ogień prędzej czy później dotarłby na górę, albo zawalił drzewo. Musiała wymyślić coś innego. I to szybko.


Chris wpatrywał się w dym, który unosił się nad lasem niedaleko zamku. Coś się działo, a on chciał się dowiedzieć, co to takiego. Uznał, że to pożar, ale kto go wywołał? Z pewnością jakiś nieuważny człowiek.
- Ogień – powiedział na głos.
- Brawo. Plus za refleks i spostrzegawczość. – Odwrócił się. Tuż za nim stała Nea z drwiącym uśmieszkiem na ustach. Nie słyszał, kiedy weszła.
- Spadaj stąd.
Dziewczyna usiadła na jego łóżku i roześmiała się.
- Blondyni jednak są głupi.
- Nie jestem blondynem! – warknął Chris i odszedł od okna. W jego zielonych oczach błysną gniew. – Spadaj stąd, albo sam cię wyrzucę.
- Ale patrz! To ogień – przedrzeźniała go. Uwielbiała to robić i on zdawał sobie z tego sprawę. Podszedł do niej i złapał ją za włosy dostając w zamian kopniaka w… dość czułe miejsce. Jęknął i rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Spadaj żmijo! – Podniósł na nią rękę, jednak jej nie uderzył.
W następnej chwili do pokoju wpadł Endo. Miał na sobie czarny płaszcz, jakby jechał na misję. Z kieszeni jego spodni wystawał pistolet, a w ręce trzymał sztylet.
- Chodź stary! – zwrócił się do Chrisa. – Idziemy. Ogień.
- Drugi spostrzegawczy – mruknęła Nea. Endo ją zignorował.
- Opowiem ci, o co chodzi po drodze.
Chris narzucił płaszcz i zapiął go wkładając buty. Wziął dwa sztylety i wyszedł z komnaty. Przeszli przez korytarz i zeszli na dół schodami. Przed bocznym wyjściem czekała na nich Yala.
- Pamiętasz tę akcję, co łapaliśmy z Yalą i Delem Patricka? – spytał Endo, kiedy schodzili ze wzgórza, na którym umiejscowiony był zamek. Chris przytaknął, a blondyn ciągnął dalej. – Złapalibyśmy go, gdyby coś nie zaatakowało nas z ukrycia. Daję głowę, że ten pożar wznieciło to samo coś.
- Czyli co? – spytał Chris.
- Nie wiem.


Lisa wspinała się na drzewo z kocią zwinnością. Jej plan był stosunkowo łatwy. Chciała wejść wysoko, tam, gdzie ogień nie trawił jeszcze pni, a następnie przeskakiwać na sąsiednie drzewa, stopniowo oddalając się od miejsca pożaru. Dla kogoś innego byłoby to trudne, jednak Lisa perfekcyjnie opanowała sztukę wspinaczki, ani nie bała się wysokości.
Było jej coraz bardziej gorąco, chociaż ogień na razie jej nie gonił. Skwierczał jedynie złowrogo, pochłaniając leśne poszycie. Spojrzała w dół, poza granicę morderczych płomieni i ujrzała… trzy postacie. Jęknęła cicho i zastygła. Nie chciała, żeby ją zobaczyli. To z pewnością były Czarne Płaszcze. Nie widziała jednak dobrze przez zasłonę dymu.
Po chwili jednak uznała, że ludzie rzadko patrzą w górę i ponowiła wspinaczkę. Kiedy gałęzie zrobił się cieńsze, zatrzymała się i rozejrzał za drzewem, które rosło najbliżej i na które mogłaby przeskoczyć. Dostrzegła gałąź, która nie wydawała jej się pewna, jednak była to jedyna możliwość. Równie dobrze mogłaby czekać, aż drzewo runie, a ona roztrzaska się u stóp Czarnych Płaszczy.
Odetchnęła głęboko i odbiła się od gałęzi, na której siedziała. Przefrunęła nad płomieniami i złapała się konar, który zaskrzypiał pod jej ciężarem. Serce zabiło jej mocniej, kiedy usłyszała za sobą syk, a drzewo, które wcześniej było jej schronieniem runęło, ciągnąc za sobą sąsiadujące, mniej wyrośnięte pnie. Miała nadzieję, że zmiażdży postacie na dole, jednak stało się wręcz przeciwnie. Usłyszała krzyki. Najpierw niewyraźne, dopiero później przez syczenie ognia przebiły się poszczególne słowa.
- Tam jest! – krzyczał ktoś. – Na górze głąby!
Podciągnęła się i przykucnęła na gałęzi. Na dole postacie kłóciły się ze sobą i pokazywały ją sobie palcami. Pomyślała, że jest już martwa. Zanim zdążyła się obejrzeć, z dołu nadleciał sztylet, lecz minął ją i opadł w płomienie. Uchyliła się i gałąź, która ją utrzymywała złamała się. Lisa runęłaby w dół, gdyby nie zdążyła złapać się jedną ręką kikuta, który pozostał z konara. Poszukała oparcia dla stóp, lecz bez efektu. Spróbowała więc rozhuśtać się na gałęzi, modląc się przy tym, aby ta się nie złamała. Wreszcie, kiedy uznała, że już buja się dostatecznie mocno, puściła się gałęzi i złapała tę przed sobą. Na jej szczęście była mocniejsza niż poprzednia. Podciągnęła się i stanęła pewnie na grubym konarze.
Spojrzała w dół i w tej samej chwili usłyszała huk wystrzału, a pocisk minął ją o centymetry.
Zaklęła i przeskoczyła na następne drzewo. Na jej szczęście pnie wyrastały teraz z ziemi dość blisko siebie, więc przemieszczanie się z gałęzi na gałąź nie było tak trudne. Przeskoczyła na kolejne drzewo. Znała je. Nie raz wspinała się po nim, jeszcze kilka dni temu. Do głowy wpadł jej pewien pomysł, lecz nie była pewien, czy wypali. Kiedy kolejne drzewo za nią przewróciło się z sykiem postanowiła, że wprowadzi swój plan w życie.

Yala uderzyła w Chrisa twarz i zabrała mu pistolet. Wycelowała, lecz dziewczyna na drzewie była już w inny miejscu. Zaklęła i cisnęła bronią o ziemię.
- Po to mi go zabrałaś? – spytał Chris z wyrzutem w głosie. – Żeby go rozwalić?
- Zamknij się i strzelaj w nią. Prędzej czy później, nawet ktoś taki jak ty, trafi. – Chris podniósł pistolet, a Yala próbowała wypatrzeć postać na drzewie, lecz bezskutecznie. Dopiero po chwili zorientowała się, że dziewczyna jest już na kolejnej, wysokiej sośnie.
- Tam! – Wskazała palcem na przykucniętą postać, która przyskakiwała już na kolejną gałąź. Yala była pełna podziwu dla dziewczyny i jej zwinności. Musiała sam przed sobą przyznać, że nie potrafiłaby tak szybko poruszać się po drzewach. I to na takiej wysokości. – Strzelać! – wrzasnęła do Chrisa i Endo, a w następnej chwili huk wystrzałów poniósł się po lesie.



Rozdział 17.


Lisa przeskakiwała z gałęzi na gałąź, niczym kot. Sama nie mogła się nadziwić, jak jest zwinna. Bała się jednak, że prędzej, czy później któryś z pocisków trafi celu, a ona wykrwawi się tam na dole, u stóp Czarnych Płaszczy. Nie, na taki sukces nie mogła im pozwolić.
Za chwilę powinna trafić na to „odpowiednie” drzewo. A wtedy ucieknie tym złym ludyzm. Przynajmniej taką miała nadzieję. Jedyną nadzieję.
Jeszcze jeden skok i była już na drzewie, do którego zmierzała. Czarne Płaszcze biegły za nią przez cały ten czas. Kolejny strzał, jednak nie trafił w nią. Pomyślała, że coś słabo idzie im to strzelanie. Chociaż, na pewno trudno było trafić drobną dziewczynkę, na drzewie wysokim na kilkanaście metrów. Zwłaszcza, że ta dziewczynka ciągle się poruszała.
Przeskakując po grubych gałęziach, obeszła pień dookoła i, tak jak się spodziewała, natrafiła na dużą dziuplę. Złapała za linę, która była przywiązana do jednej z gałęzi i powoli zaczęła zsuwać się po niej w głąb drzewa. Była to mnóstwo razy i wiedziała, że drzewo jest puste w środku. Prawie wymarłe. Miesiąc temu przywiązała tu linę, którą znalazła w lesie. Sama nie wiedziała, po co to zrobiła, ale być może teraz uratowało jej to życie.
Jej plany był stosunkowo prosty. Miała nadzieję, że Czarne Płaszcze będą ją wypatrywać wysoko na górze, a ona tymczasem ześlizgnie się wnętrzem pnia i wyjdzie drugą dziuplą na dole. To mogło się udać, oczywiście, jeśli będzie działać szybko i cicho. Oraz jeśli jej nieprzyjaciele nie stoją akurat przy wyjściu z drzewa. Modliła się, aby tak nie było.
Wreszcie dojrzała słaby snop światła. Zsunęła się po linie i wyjrzała przez otwór w pniu. Nie dostrzegła jednak żadnego Czarnego Płaszcza. Słyszała ich jednak. Wyraźne głosy niosły się po lesie. Nawet głuchy by je usłyszał. Przynajmniej tak się jej zdawało. Pomyślała, że są okrutni, jak niektóre zwierzęta, ale są również o wiele od nich głośniejsi.
Wyszła z dziupli najciszej, jak tylko potrafiła. Rozejrzała się nerwowo, jednak Czarne Płaszcze stały dalej, po drugiej stronie drzewa i próbowały wypatrzeć ją wysoko na drzewie, gdzie wcześniej stała. Jej plan się powiódł. Jak na razie. Trzeba jeszcze uciec na bezpieczną odległość.
Wyrównała oddech i ruszyła po cichu w stronę wielkich krzaków, które mogły dać jej chwilowe schronienie. Patrzyła pod nogi, uważając, żaby nie stanąć na jakich suchy patyk, który mógłby ją zdradzić. Co chwilę jednak podnosiła wzrok na Czarne Płaszcze. Ciemno włosa dziewczyna zaczęła powoli odwracać się w jej stronę, jednak wzrok miała utkwiony w koronach drzew. Lisa niemalże wcisnęła się w pień drzewa, które było najbliżej. Dziewczyna patrzyła się jednak wysoko, ponad skuloną Lisą i nie dostrzegła jasnowłosej postaci.
Krzaki, w których chciała się chować były na wyciągnięcie ręki, jednak bała się ruszyć, żeby nie zwrócić na siebie uwagi Czarnego Płaszcza. Z drugiej strony strach przed zdemaskowaniem wziął górę nad strachem. Powoli, prawie nie zauważalnie podniosła z ziemi kamień wielkości dłoni i cisnęła nim za plecy ciemnowłosej dziewczyny. Kiedy spadł, liście zaszeleściły, a wszystkie Czarne Płaszcze odwróciły się w tamtą stronę.
Lisa czym prędzej dała nura w krzaki, po jej lewej stronie. Była bezpieczna. Przynajmniej na radzie. Udało się.
Ruszyła cicho, jak najdalej od tego miejsca. Za sobą słyszała przekleństwa nieprzyjaciół i złowrogie syki ognia, który w oddali trawił kolejne pnie drzew. Skrzywiła się, kiedy pomyślała, jak bardzo jej las ucierpiał tego dnia i, jak jeszcze ucierpi.


Patrick leżał na zimnej podłodze i patrzył się w sufit. W celi panował półmrok, co było jednym z niewielu pozytywów. W każdym z rogów kwadratowego pomieszczenia stał strażnik zwrócony twarzą w jego stronę. Nie przypominał sobie, żeby żaden z nich spuścił z niego wzrok, choćby na moment.
Uderzył pięścią w podłogę w geście frustracji. Nienawidził tego miejsca, a tym bardziej tych ludzi. Doprowadzali go do obłędu. Przynajmniej nie wyżywali się już na nim, jak to miało miejsce wcześniej. Pamiętał dobrze, jak rzucali kośćmi, który ma go pobić. Potem jeszcze raz i kolejny i jeszcze jeden. Przysięgał sobie w duchu, że zemści się na nich za wszystko, co przez nich doświadczył.
Wstał, żeby trochę rozruszać zdrętwiałe nogi. Od razu w jego stronę zwróciły się stalowe groty włóczni.
- Spokojnie. – Uniósł ręce do góry. – Chcę tylko się trochę rozruszać.
Zaczął spokojnie przechadzać się od jednej ściany celi, do drugiej. I z powrotem. Zrobił tak kilka razy, po czym oparł się o ścianę i zaczął tępo patrzeć się w drzwi.
- Chciałoby się uciec, co? – Zakpił jeden ze strażników i roześmiał się. – Teraz nie będzie tak łatwo, jak za pierwszym razem, bo jesteśmy tu my. – W następnej chwili zachwiał się od potężnego uderzenia wymierzonego w podbródek. Zanim się obejrzał jego włócznia spoczywała już bezpiecznie w rękach Patricka. Chciał coś powiedzieć, jednak ciężki grot uderzył go w głowę, pozbawiając przytomności. Pozostali strażnicy rzucili się na chłopaka, jednak ramię pierwszego z nich zostało przebite włóczniom. Zachwiał się i runął na ziemię trzymając się za zakrwawioną rękę. Jego towarzysze byli już ostrożniejsi.
- Myślisz, że jesteś sprytny, chłopcze? – spytał jeden z nich siląc się na obojętność. – Nie zapominaj, że nas jest jeszcze dwóch, a ty… - Słowa utknęły mu w gardle, kiedy drzewce włóczni trzasnęło go w twarz, a następnie dostał potężnego kopniaka w brzuch. Cofnął się i oparł o ścianę, próbując złapać oddech. Nie udało mu się to jednak, ponieważ grot włóczni wylądował na jego głowie z głośnym trzaskiem.
Patrick skrzywił się i zwrócił w stronę ostatniego z przeciwników. Sam był zaskoczony, że tak dobrze mu idzie. Nigdy nie walczył taką bronią. Zaatakował strażnika pod wpływem impulsu i, jak na razie, był bliski rozprawienia się z trzeba uzbrojonymi mężczyznami.
Ostatni z nich okazał się najgłupszy. Rzucił włócznię na ziemię i wyciągnął sztylet. Patrick nie mógł nadziwić się, jak można być tak bezmyślnym.
Strażnik rzucił się na chłopaka, jednak zanim zdążył się zbliżyć, młodzieniec potraktował go tak samo, jak jego towarzyszy. Mężczyzna padł na ziemię bez przytomności.
- Nieźle – mruknął chłopak i ruszył w stronę drzwi. Już miał nacisnąć klamkę, kiedy zrobił to ktoś od zewnątrz i ukazał mu się niski mężczyzna o ciemnych włosach i czarnych oczach.
- Faktycznie nieźle – przyznał i wszedł do środka. Nie był uzbrojony, więc Patrickowi przyszła do głowy myśl, że mógłby go zwyczajnie unieszkodliwić, tak, jak resztę nieprzyjaciół. – Nawet o tym nie myśl – odezwał się mężczyzna, jakby czytał mu w myślach. W następnym momencie włócznia, poszybowała przez pomieszczenia i uderzyła o ścianę za nimi. Chłopak wreszcie zrozumiał, z kim ma do czynienia. Sam nie wiedział, czy paść na kolana, czy uderzyć mężczyznę twarz.
- Co jest, chłopcze? – spytał Mistrz i wszedł głębiej do celi. – Jeśli będziesz współpracował, nic ci nie grozi.
- Co ty mógłbyś mi zrobić? – Ton Patricka był nieco ostrzejszy, niż chłopak zamierzał.
Na twarz mężczyzny wypłyną chytry uśmieszek. Machnął ręką i blondyn wzniósł się w powietrze, prawie dotykając głową sklepienia celi. Nie wątpił, że Mistrz mógłby nim teraz rzucić o ścianę, albo zrobić coś jeszcze gorszego.
- Jesteś w powietrzu – stwierdził, bardzo odkrywczo niski mężczyzna. – Wiesz, za czyją to sprawą?
- Twoją? – Patrick marzył, żeby zejść na ziemię.
- Bystry chłopak. – Mistrz opuścił go powoli, aż młodzieniec nie dotknął stopami posadzki. – Pozwól mi teraz… odczytać ciebie. To nie potrwa długo.
- Oczytać? – spytał niepewnie chłopak.
- Tak – odparł założyciel Kiroyu i zbliżył się do niego. – Dotknę palcami twojej skroni. Nic strasznego.
Patrick niechętnie zgodził się, jednak obawiał się, czy to nie podstęp. Zimne palce ciemnowłosego mężczyzny dotknęły jego skroni. Poczuł dziwaczne mrowienie w… umyśle. Takie miał odczucie. Pomyślał jednak, że to przez strach przed jakimś podstępem.
Po kilkunastu sekundach Mistrz przerwał badanie (jeśli można to było tak nazwać) i podziękował chłopakowi skinieniem głowy. Następnie wyszedł z pomieszczenia, a drzwi same się za nim zamknęły. Kiedy próbował je później otworzyć, klamka ani drgnęła.


Mistrz wyszedł z celi Patricka i krętymi schodami udał się do góry. Na jego ustach widniał szeroki uśmiech. Czuł szczęście, ale też i ulgę.
Wszedł do zamku bocznym wejściem i od razu udał się do swojej komnaty. Usiadł na kanapie i wziął do ręki kielich z białym winem, który stał na stoliku. Upił łyk, a w następnym momencie dało się słyszeć nieśmiałe pukanie. Mężczyzna machnął ręką i drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Stanęła w nich Irinna – służąca. Właściwie była niewolnicą, ale Mistrz wolał nazywać ją służącą.
- Czy życzyłbyś sobie czegoś, panie? – spytała cicho, niemal niedosłyszalnie.
- Poślij po Yalę, Endo i Chrisa. Mam dla nich pewną wiadomość. – Uśmiechnął się promiennie, ale kiedy służąca oznajmiła mu, że młodzi Szepczący są w lesie, mina nieco mu zrzedła. Wstał i zaczął przechadzać się po komnacie. Irinna nie wiedziała, co z sobą począć. Wbiła wzrok w podłogę i czekała.
- Kiedy tylko wrócą – odezwał się wreszcie Mistrz – przyślij ich do mnie.
- Oczywiście, panie – wydukała służąca. – Mogę już odejść.
Mężczyzna machnął niedbale ręką i jakaś niewidzialna siła wypchnęła Irinnę za drzwi, następnie je zamykając. Mistrz opadł na sofę i odetchnął. Patrick był słaby.


Chris patrzył pobłażliwie na Yalę, która z wściekłości zaczęła kopać w drzewa. Rzucała kamieniami i wrzeszczała. Chłopak widział ją już raz w podobnym stanie. Chciała dorwać dziewczynę, która uniemożliwiła jej powodzenie poprzedniej misji i nie udało jej się. Znowu. Kolejna akcja, z której Yala wychodzi pokonana.
- Pozwoliliście jej uciec! – darła się. – Kretyni! Gdzie ona jest?
Endo i Chris spojrzeli po sobie i wzruszyli tylko ramionami. Taki stan Yali trzeba było zwyczajnie przeczekać. Stali więc i patrzyli, jak ich koleżanka demoluje las, które zresztą i tak był już wystarczająco zniszczony. Pożar zrobił swoje. Spalone pnie sterczały z ziemi, a czarna sadza przykrywała trawę. O dziwo ogień zgasł po jakimś czasie i nie wyrządził tylu szkód, jak się spodziewali. Co prawda wypalony był kawał lasu, jednak mogło być gorzej.
Rozmyślania chłopaka przerwał krzyk Yali, która podskakiwała na prawej nodze, trzymając się za lewą stopę. Spojrzał pytająco na Endo.
- Próbowała kopnąć ten kamień. – Blondyn wskazał na skałę wielkości pięści. – Widocznie był zbyt ciężki, jak na jej możliwości.
Chris ledwo stłumił chichot, jednak Yala i tak posłała mu mordercze spojrzenie.
- Czego się cieszysz głupku? – warknęła nie przestając skakać. – Zaraz ty też nie będziesz mógł chodzić, jeśli się nie przymkniesz.
- Taa?
- Nie zadzieraj ze mną! – syknęła i rzuciła się na chłopaka, który jednak zdążył wyjąć sztylet. Złapał dziewczynę za nadgarstek i wykręcił jej rękę za plecy, jednocześnie przystawiając ostrze do gardła.
- Uspokój się lepiej – szepnął jej do ucha – bo źle się to dla ciebie skończy. – Puścił Yalę, która rzuciła mu wściekłe spojrzenie, ale nic nie powiedziała. Próbując zachować resztki godności wyprostowała się i ruszyła w stronę Czarnego Zamku.
Endo pokiwał głową i poszedł za nią.
Chris schował sztylet i uśmiechnął się do siebie. Lubił doprowadzać Yalę do takiego stanu.
Ruszył za towarzyszami z uśmiechem na ustach. Co prawda był wściekły, że nie udało im się złapać tej dziewczynki, ale z drugiej strony fajnie patrzyło mu się na wściekłość i bezradność Yali.
Wyszli z lasu i udali się w stronę zamku położonego na wzgórzu. Ani on, ani jego towarzysze nie dostrzegli drobnej postaci przycupniętej na gałęzi jednego z drzew, która uważnie się im przyglądała.
Dotarli do zamku i weszli bocznym wejściem. Od razu stanęła przed nimi Irinna. Jak zwykle na twarzy miała wymalowany strach.
- Mistrz chce, żebyście od razu udali się do jego komnaty – wydukała i spuściła wzrok. Chrisa bawił jej strach.
Poklepał ją po policzku i z rozbawieniem obserwował, jak cała się trzęsie.
- Boisz się mnie? – spytał z udawanym zdziwieniem i uniósł jedną brew. Dziewczyna powiedziała coś cicho, ale on nie usłyszał. Ze zdziwieniem stwierdził, że służąca jest nawet ładna, ale odrzucił od siebie tę myśl. Nie zniżyłby się do jej poziomu…
- Zostaw już ją – rzucił Endo i ruszył schodami na górę. Za nim udała się Yala. Mijając Irinnę dała jej kuksańca i rzuciła zimne spojrzenie. Chris mrugnął do niej, ale ona nie spojrzała na niego. Cały czas wpatrywała się w swoje buty.
Wzruszył ramionami i pobiegł do komnaty Mistrza. Dopiero teraz poczuł się zmęczony, ale liczył na to, że założyciel Kiroyu poczęstuje go czymś „mocniejszym”.
Wszedł do komnaty, kiedy Mistrz nalewał Yali i Endo czerwone wino do srebrnych pucharów, oraz sobie, do złotego naczynia. W drugiej ręce trzymał butelkę whisky, którą nalewał do szklanki. Chris zastanawiał się, skąd mężczyzna wiedział o jego zachciance. Postanowił nie zawracać sobie tym głowy, ponieważ Mistrz miał w zanadrzu jeszcze mnóstwo podobnych sztuczek.
- Siadaj, Chris – rzucił niski mężczyzna, nawet nie zaszczycając nowoprzybyłego spojrzeniem. – Whisky, tak?
Chłopak z uśmiechem na ustach usiadł obok Yali „niechcący” uderzając ją łokciem. Przyjął od Mistrza szklankę i wziął łyk alkoholu. Rozkoszował się przez chwilę smakiem trunku i zwrócił się do stojącego nad nim mężczyzny:
- Więc, Mistrzu – zaczął. – Po co nas wezwałeś?
- Patrick – powiedział założyciel Kiroyu i upił łyk wina.
- Znowu? – westchnęła Yala.
- Tak.
- Ostatnio mówisz z nami tylko o tym blond gówniarzu – jęknęła i usadziła się wygodniej (nie zapominając przy tym poczęstować Chrisa bolesnym uderzeniem pod żebra).
- Odczytałem go – powiedział Mistrz głosem dumnym, niczym głos małego chłopca, który oznajmia, że nauczył się sikać na stojąco.
- I co? – spytała Yala, jakby bardziej zaciekawiona.
Chris przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech. Również był ciekawy, co Mistrz wyczytał.
- Ma słabą wolę – powiedział radośnie niski mężczyzna. – Jest słaby!
- Cudownie – mruknęła Yala.
- Aha. – Chris upił łyk
- Dobrze – uznał Endo.
- Cóż za entuzjazm – westchnął Mistrz i odstawił złoty puchar. Usiadł na fotelu i przyjrzał się uważnie.
- Jutro go trochę „poprzestawiam”. Zrozumiano? – spytał. – Nie życzę sobie żadnych westchnień. On będzie jednym z nas. Przynajmniej na razie, dopóki nie zabijemy jego brata.
- On nie będzie chciał zabić własnego brata – stwierdził Endo. – Zdradzi nas, albo jakoś go ostrzeże. Słyszałem, że Bliznowaci mogą porozumiewać się jakoś na odległość. Za pomocą myśli, czy coś.
- Wierz mi, że jeśli trochę się nim pobawię, to będzie marzył, żeby jego brat zdechł. – Mistrz się roześmiał. – Poza tym widzieliście, jak on walczy… Jeśli się go trochę podszkoli to będzie potrafił skopać tyłek Yali. – Spojrzał na dziewczynę zadziornie, jednak ona nic nie odpowiedziała. Chris podejrzewał, że jest wściekła z powodu decyzji Mistrza, ale czuje się też bezradna. Nie współczuł jej. Właściwie, to on nawet nie znał tego uczucia.


Lisa siedziała na gałęzi rozłożystego drzewa i patrzyła na idące leśną śnieżką czarne postacie. Teraz była bezpieczna i mogła spokojnie przyjrzeć się swoim wrogom. Tak, mogła nazwać ich wrogami. W końcu chcieli ją zabić.
Kiedy zniknęli jej z oczu, odczekała kilka minut i zasunęła się po pniu. Wylądowała niemal bezszelestnie na leśnym poszyciu i ruszyła sprawdzić, jakich zniszczeń dokonał pożar. Bała się, że mogą być one duże.
Jednak kiedy dotarła na miejsce chwilę później była pozytywnie zaskoczona. Wypalony został jedynie mały obszar lasu. Mimo to było jej szkoda i czuła się winna. W końcu to ona zagasiła ogniska.
Zaburczało jej w brzuchu, więc uznała, że najwyższy czas coś zjeść. Ruszyła w poszukiwaniu królika, lub jakiegoś innego zwierzęcia, którego nie musiałaby długo szukać. Króliki co prawda były łatwe do znalezienia, ale trudniej było je złapać.
Postanowiła poszukać jakiejś młodej sarny. Pochyliła głowę, jak zawsze robiła podczas skradania, i ruszyła bezszelestnie w stronę, z której usłyszała jakiś dźwięk. Prawie od razu natrafiła na ślady kopyt. Ucieszyła się i wpatrzona w ziemię szła dalej.
Po pół godzinie trafiła na trzy sarny, które spokojnie skubały trawę. Uspokoiła oddech i wyjęła nóż. Błyskawicznie rzuciła się na najbliższą i zarazem najmniejszą sarnę. Ostrze zagłębiło się w ciele zwierzęcia. Pozostałe sarny uciekły w popłochu. Lisa wyjęła czerwony od krwi nóż i wytarła liśćmi. Poszło jej wyjątkowo łatwo. Sama się zdziwiła. Jednak w porównaniu do skakania po drzewach, jednocześnie unikając latających sztyletów zabicie sarny było aż nazbyt łatwe.


Obóz pogrążony był w mroku, kiedy Matt wracał do swojej chatki. Większą część wieczoru siedział razem z Jamesem w Wielkim Domu przy nieprzytomnej Dianie. Czuwali w nadziei, że dziewczyna się ocknie i opowie swoją wersję zdarzeń, z własnej perspektywy. Na pewno widziała więcej, niż odwróceni do całego zajścia tyłem chłopcy.
Jednak Diana nie odzyskała przytomności. Calthaniel powiedział im, że nie ma sensu, aby przesiedzieli przy niej całą noc. Matt sam uważał, że przyda mu się sen. Wyszli więc z Wielkiego Domu i udali się w stronę swoich domków.
Już miał wejść po schodkach, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się i dostrzegł sygnał nadany latarką z pobliskich krzaków. Nie wiedział, co on oznacza, ponieważ zerwał się z lekcji o sygnałach, jednak udał się w tamtą stronę. Z krzaków wychyliła się dziewczęca głowa. Matt widział ją już w Wielkim Domu, jednak nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia. Był jeszcze chłopak. Jego pamiętał. Był to ten nowy obozowicz z Polski.
- Matt – odezwał się. – Czekaliśmy na ciebie.
- Po co? – Czarnowłosy spojrzał na nich podejrzliwie.
- Żeby cię ostrzec – wyjaśniła dziewczyna. – Jestem Chloe. Widzieliśmy się już w Wielkim Domu.
- Pamiętam. A przed czym chcieliście mnie ostrzec?
Maciek odchrząknął.
- Widzieliśmy, jak dwoje ludzi weszło do twojego domku. Pierwszy wszedł przez okno, a drugi przyszedł po kilku minutach i otworzył je kluczem. Obydwaj ubrani byli w czarne stroje. Na twarzach mieli chusty, a na głowach kaptury.
- I mieli noże – dodała dziewczyna. – Ostatnio były te sprawy z zatruciami, więc baliśmy się, że oni chcą coś ci zrobić.
- Dlaczego nie mogłem trafić do obozu, kiedy było tu spokojnie – mruknął. – Co więc robimy?
- Możesz noc spędzić u mnie – zaofiarował się Maciek. – A potem pomyślimy.
Matt uśmiechnął się.
- Dzięki. Chętnie skorzystam. Nie mam ochoty teraz tam wchodzić. – Wskazał kciukiem na swoją chatkę.
Wyszli po cichu z krzaków i udali się w stronę domku brązowowłosego chłopaka. Chloe szła z nimi. Była wzrostu Matta, jednak niższa od Maćka.
Sierp księżyca górował nad ich głowami, kiedy wchodzili do domku. Matt nie potrafił się nie uśmiechnąć, kiedy obrzucił wzrokiem wnętrze. Chloe natomiast zmarszczyła nos. Po głównym pomieszczeniu, gdzie znajdowało się łóżko i dwie wielkie szafy, walały się puszki po gazowanych napojach i opakowania po batonach. Ubrania były wszędzie. Matt zauważył, że stoi na koszulce z wielkim, czerwonym napisem „AC/DC”. Podniósł ją i podał Maćkowi.
- Rap lepszy – powiedział z uśmiechem.
- Chciałbyś – zaśmiał się Polak.
Matt przeszedł przez pokój i zrzucił z krzesła czterokilogramowy ciężarek, który wylądował na podłodze z głośnym łoskotem. Rozparł się wygodnie i spojrzał na Maćka.
- Przepraszam za bałagan – powiedział szybko chłopak z kręconymi, brązowymi włosami.
- Nie przepraszaj – odparł Matt. – Czuję się jak w domu.
Chloe przycupnęła na skraju taboretu między dwoma szafami i spojrzała po towarzyszach.
- Nie uważacie, że powinniśmy powiedzieć o tym Calthanielowi? – spytała. Matt musiał przyznać, że ma rację, jednak nie śpieszyło mu się z tym. Był zmęczony. Najchętniej ułożyłby się wśród śmieci Maćka i zasnął.
- Podejrzewasz kogoś? – spytał brązowowłosy Matta. – Pokłóciłeś się ostatnio z kimś?
Chłopak pamiętał podirytowaną minę Zatha w stołówce, jednak nie chciał o tym mówić. Po pierwsze dlatego, że nie chciał nikogo fałszywie osądzać. Nie miał pewności, a wspomnienie o blondynie otworzyłoby mnóstwo spekulacji. Następnego dnia cały Obóz by o tym mówił.
- Nie. Nie mam pojęcia, kto to mógł być.
- Nie uważacie, że ten ktoś, kto zatruwa obozowiczów może współpracować z Kiroyu? – odezwała się Chloe.
Maciek podrapał się po podbródku.
- To jest raczej pewne. Mało wiem na temat Szepczących, ale wiadomo mi, że są dość źli i okrutni. – Zamyślił się. –Tacy jak oni raczej nie zatruwają.
- Dlaczego?
- Trucizna to broń tchórzy… i kobiet – odparł. – Myślę, że Kiroyu wolą bardziej widowiskowe metody.
- Chyba, że nie mogą z takich skorzystać – powiedział Matt. – Wtedy mogą być skłonni do użycia trucizny. Nie uważacie?
- To ma sens – przyznał brązowowłosy chłopak. –
Mattowi przyszło coś do głowy. Podrapał się po ciemnej czuprynie.
- Czy postacie wchodzące do mojego domku, które widzieliście miały jakieś charakterystyczne cechy? – Spojrzał na Chloe, później na Maćka. – Czy jeden z nich był gruby?
Chłopak zamyślił się, natomiast Chloe ożywiła się nagle.
- Tak. Skąd wiedziałeś?
- Strzelałem – odparł Matt. Myślał już jednak o czymś innym. Gruby mężczyzna. Nie ma mowy, żeby to był ktoś inny niż Lucan. Jednak po chwili pojawiły się wątpliwości. Ileż to jest grubych mężczyzn lub chłopaków w Obozie? Na pewno mnóstwo. Nie jest powiedziane, że musiał to być akurat vice-dyrektor.
- Właściwie dlaczego oskarżam tego tłuściocha? – powiedział do siebie cicho. – Na podstawie głupiego snu?
- Mówiłeś co? – spytał Maciek. Matt potrząsnął głową.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Chloe oznajmiła, że powinna iść już do siebie. Pożegnała się z chłopcami i wyszła. Maciek poszedł do łazienki, a Matt został sam na sam z zabałaganionym pokojem. Myślał nad zatruciami, kiedy usłyszał dźwięk spuszczanej wody, a za moment drzwi łazienki otworzyły się i stanął w nich rozpromieniony chłopak.
- Nie radzę ci tam teraz wchodzić – poradził i zrzucił z łóżka zielone skarpetki oraz paczkę chipsów. – Chcesz spać tu czy przynieść ci jakąś matę i zadowolisz się podłogą? – spytał.
- Dawaj matę – mruknął Matt.
Chłopak o brązowych, kręconych włosach zanurkował pod łóżko i wyciągnął żółtą matę, którą ułożył na podłodze. Matt natomiast poszedł do łazienki się wysikać. Nie mógł przestać myśleć o mężczyznach, którzy prawdopodobnie siedzą teraz w jego domu.
Tak się zamyślił, że niechcący oblał kawałek łazienki i swoje buty. Zaklął głośno i uderzył pięścią w ścianę. Następnie wziął spory kawałek papieru toaletowego i zaczął wycierać podłogę, klnąc przy tym niemiłosiernie.
- Coś nie tak? – zawołał z pokoju Maciek. – Nieświeże jedzenie czy jak?
Matt zignorował go i kontynuował wycieranie. Po chwili skończył i otworzył drzwi.
- Oblałem ci kawał łazienki – oznajmił i położył się na macie. Widząc zbolałą minę kolegi dodał: - Nie martw się. Już posprzątałem.
Zamknął oczy i praktycznie od razu zmorzyło sen. Śnił mu się gruby mężczyzna z fiolką trucizny w ręce. Tym razem jednak nie widział jego twarzy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 13:30, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział 18.


Matt obudził się tuż przed świtem. Chloe nigdzie nie było. Uznał, że może to i dobrze. Nie chciałby, żeby dziewczyna widziała jak śpi. Zwłaszcza, że podobno się ślini, kiedy ma złe sny. A te ostatnio zdarzają mu się coraz częściej. Tej nocy również. Śniło mu się, że Patrick leżał związany w jakiejś piwnicy, a w jej kącie siedział kruk, który z przekrzywioną głową obserwował skrępowanego. Nagle poderwał się do lotu, przez chwilę unosił się pod sklepieniem pomieszczenia łopocząc zawzięcie skrzydłami, aż w końcu z głośnym krakaniem spadł na Patricka. Zaczął dziobać go po oczach, ustach, nosie, wyrywając płaty mięsa.
Chłopak otrząsnął się z sennych wspomnień. To był zdecydowanie jeden z najgorszych koszmarów, jakie kiedykolwiek mu się przyśniły.
Zerknął na śpiącego na zaśmieconym łóżku Maćka i ledwo powstrzymał się przed namazaniem mu czegoś na twarzy. Trochę to nie wypadało w sytuacji, kiedy Polak dał mu schronienie na noc.
Poczłapał do łazienki i przyjrzał się sobie w lustrze. Wyglądał okropnie. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Podkrążone oczy same się zamykały, a na dodatek śmierdziało mu z ust. Przynajmniej tak mu się wydawało. Chyba, że to Maciek zostawił w nocy jakąś „niespodziankę”.
Zajrzał do sedesu, ale nie znalazł tam nic ciekawego. Tak, to jego oddech. Zdał sobie sprawę, że dość dawno nie mył zębów. Rozejrzał się dookoła, w poszukiwaniu pasty. Pe3łna tubka stała na umywalce.
- To było łatwe – mruknął. – Szczoteczka, szczoteczka… - Obrzucił wzrokiem łazienkę. Niestety znalazł tylko jedną, widać, że już używaną. Najprawdopodobniej przez Maćka.
Wzruszył ramionami i nałożył na nią pastę. Miała obrzydliwy, zielonkawy kolor. Nie przejął się tym i wsadził szczoteczkę do ust. Zaczął szorować zęby, lecz już po chwili poczuł mocne pieczenie dziąseł. W następnym momencie ogień objął całe podniebienie, język i usta. Pasta, nie dość, że była obrzydliwa, to jeszcze ostra.
Wtedy do głowy przyszła mu okropna myśl. Trucizna! Wrzasnął i wybiegł z łazienki. Pieczenie stawało się coraz mocniejsze. Krzycząc wniebogłosy wyrzucił kwiatki z wazonu i wlał sobie do gardła jego zawartość. Słyszał śmiejącego się do rozpuku Maćka, ale nic sobie z tego nie robił, dopóki nie opróżnił naczynia.
- Zamknij się! – wrzasnął. – Zostałem otruty!
- Chyba japońskim chrzanem. – Polak tarzał się ze śmiechu po podłodze, miażdżąc przy tym pudełko ciasteczek.
- Co ty gadasz? – warknął Matt szukając gorączkowo więcej wody.
- Spodziewałem się tego po tobie. – Brązowowłosy chłopak nie przestawał się śmiać. – Ja zasnąłeś podmieniłem pastę. – Poszedł do łazienki i po chwili wrócił. – W tej jest pasta. – Pokazał tubkę, której Matt jeszcze nie widział. – A w tej chrzan japoński, wasabi. – Roześmiał się głośno. – Przypuszczałem, że możesz zrobić coś takiego, dlatego postanowiłem zrobić ci niespodziankę.
Matt rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale czując, że pieczenie powoli ustaje również wybuchnął śmiechem. Musiał przyznać, że dawno nikt nie zrobił mu równie dobrego żartu.
- Odegram Ci się – rzucił. – Kiedy nie będziesz się spodziewał.
Obydwoje wybuchli jeszcze raz śmiechem.
Potem jeszcze długo opowiadali sobie żarty, które zrobili innym. Matt dowiedział się, że jego kolega wysmarował raz krzesło nauczycielki, która bardzo lubiła hamburgery ketchupem i musztardą albo zamknął dyrektorkę w łazience. To ostatnie przypomniało chłopakowi Todda. Szkolnego tyrana, który gnębił jego i Patricka tuż przed ucieczką z nianią. Zastanawiał się, czy osiłek pała dużą żądzą zemsty. Co zrobi, kiedy bliźniacy wrócą do szkoły? Głupku, upomniał się w myślach. Czym ty się martwisz? Nie wiesz nawet, czy kiedykolwiek wrócisz do domu.
- Matt! – Maciek machał mu ręką przed oczami. Chłopak zdał sobie sprawę, że za bardzo pochłonęły go myśli.
- Co jest?
- Po raz piąty pytam, czy idziemy już na śniadanie. – Na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmieszek. – Zakochałeś się czy co?
- Nie, to nie to – odparł chłopak, po czym wstał i ruszył w stronę drzwi. – Chodźmy. Głodny jestem.
Na stołówce było mnóstwo osób, ale Matt nie zauważył żadnej znajomej twarzy. Poza tłustą twarzyczką vice-dyrektora Lucana. Posłał mu miażdżące spojrzenie, ale grubas zdawał się tego nie zobaczyć, więc chłopak zajął się jedzeniem.
Po kilku minutach na stołówkę wszedł James. Ujrzał Matta i skierował kroki w jego stronę.
- Cześć – rzucił. – Co słychać?
Matt, który czuł jeszcze w ustach obrzydliwy smak wasabi odburknął coś niezrozumiałego i wskazał na Lucana.
- Widzisz? – spytał. – Na pewno coś knuje.
James odwrócił się w stronę vice-dyrektora i w tym samym momencie otyły mężczyzna rozejrzał się dookoła, a następnie wyjął z kieszeni fiolkę z ciemnym płynem. Matt wcześniej nie zauważył dwóch misek stojących na stole grubasa. Lucan tymczasem do każdego z nich dodał trochę zawartości małej buteleczki.
James pobladł i spojrzał na przyjaciela. Twarz Matta przybrała triumfujący wyraz.
- A nie mówiłem? – syknął. – Teraz mi wierzysz? To on otruł Dianę i tę drugą dziewczynę!
- Nie działajmy pochopnie. Poczekajmy. Nie nalałby trucizny do zupy, ot tak. Zobaczymy, kto jest jego celem.
Matt chętnie przystał na ten pomysł. Zaczęli dyskretnie obserwować vice-dyrektora obozu i kiedy już mieli zrezygnować drzwi stołówki otworzyły się i do środka weszła Suzanne, a za nią Calthaniel (prawdziwi gentelmani przepuszczają kobiety w drzwiach). Wszystkie rozmowy nagle przycichły, a jedzący odłożyli sztućce i wstali. Matt postąpił tak samo. Było to zwykłe oddanie szacunku „bez paznokciowemu” dyrektorowi obozu.
Jednak kiedy nowo przybyli zajęli miejsca przy stole Lucana Mattowi stanęło na chwilę serce. Stary Żółw widać powiedział coś zabawnego, ponieważ vice-dyrektor zachichotał. Chociaż Matt nie miał pewności, ludzie tego typu często mają spaczone poczucie humoru.
Widząc, że Calthaniel bierze łyżkę i zanurza ją w gorącej zupie chłopak poderwał się z miejsca, rzucił się w stronę dyrektora i wytrącił mu ją z ręki. Niestety nie wyhamował i uderzył w stół. Miska spadła na kolana Starego Żółwia oblewając mu spodnie. Na wpół przypadkowo chłopak potrącił też naczynie Lucana. Zupa chlapnęła mu na twarz i, podobnie jak dyrektorowi, oblała spodnie.
- Trucizna! – wrzasnął Matt potykając się o nogę od stołu. Upadł na ziemię, w kałużę po wylanej zupie.
- On mówi prawdę! – wtórował mu James.
Matt, który się już podniósł wskazał palcem vice-dyrektora.
- Ten tłuścioch dodał trucizny do zupy Calthaniela i Suzanne! Widzieliśmy!
Na stołówce zapadła grobowa cisza. Wszyscy spojrzeli się na Lucana, który podrapał się po głowie. Nagle coś w jego głowie jakby zaskoczyło i zachichotał.
- Co cię tak bawi? – warknął Matt. – Nie chciałbym być na twoim miejscu.
- Truciznę ma w kieszeni – oznajmił James. – No, pokaż tę buteleczkę.
Otyły mężczyzna włożył rękę do kieszeni, po czym wyciągnął z niej buteleczkę z ciemną substancją.
- A nie mówiłem! – wykrzyknął Matt z triumfem.
- Ale to tylko maggi. – Zachichotał. – Zwykła przyprawa.
Chłopak zrobił głupią minę. Lecz po chwili spytał:
- To dlaczego rozglądałeś się zanim dodałeś ją do zupy?
- Ponieważ byłem tu umówiony z Calthanielem i Suzanne. Spóźniali się, więc obejrzałem się, czy nie idą.
Teraz wszystkie spojrzenia zwróciły się na dwóch chłopców stojących na środku stołówki z głupimi minami. W następnym momencie wszyscy ryknęli śmiechem. Wszyscy, poza Mattem, Jamesem, Starym Żółwiem i Suzanne.
- Przepraszamy – powiedzieli cicho i wybiegli ze stołówki przy akompaniamencie śmiechów i szyderczych okrzyków „trucizna!”.
Na zewnątrz panowała kojąca cisza zakłócana jedynie przez uderzanie drewnianych meczy na arenie treningowej.
Matt ruszył szybkim krokiem przed siebie. James podążył za nim.
- Ale zrobiliśmy z siebie debili – mruknął starszy z chłopaków. Matt był zbyt wściekły, żeby odpowiedzieć.


Zimno. Głód. Te dwa uczucia ostatnio najczęściej towarzyszyły Patrickowi. Od spotkania z Mistrzem minął już jakiś czas. Nie był w stanie stwierdzić ile to było dokładnie. Stracił rachubę czasu. Był jednak pewien, że co najmniej dzień. Nadmiar złego zgasła pochodnia, która wcześniej dawała nieprzyjemny półmrok. Jednak ciemność, która nastała po dopaleniu się ognia była jeszcze gorsza. Chłopak dobrze ją pamiętał. Jego pierwsze dni w zamknięciu wyglądały podobnie. Tylko wtedy nie był aż tak głodny.
W geście bezradności uderzył pięścią w ścianę, o którą był oparty.
- Wypuśćcie mnie! – wrzasnął. Jego głos odbił się od zimnych ścian celi i znowu nastała cisza. – Wypuśćcie! – powtórzył wołanie. Łzy popłynęły mu po brudnych policzkach. W panującej cisza słychać było, jak słone krople rozbijają się o podłogę.
Muszę być silny, upomniał się w myślach.
- Muszę być silny! – powtórzył na głos, jakby chciał dodać sobie odwagi.
Usiadł, opierając się plecami o wilgotną ścianę. Przetarł oczy rękami. Przeraziło go to, że nie widzi swoich dłoni, choć były jedynie kilka centymetrów od oczu.
Ciemność.
Kiedy rozprostował nogi i usadził się wygodniej (jeśli w ogóle w takiej sytuacji, może być wygodnie) usłyszał dziwny syk. Jakby ktoś przekuł igłą dmuchany materac. Nim zdążył zlokalizować źródło dźwięku poczuł dziwny zapach.
Poderwał się na równe nogi. Jakaś dziwna substancja wypełniała celę. Czyżby chcieli już go zabić? Wymacał rękami drzwi celi i zaczął walić w nie jedną dłonią, podczas gdy drugą zasłaniał usta i nos.
- Ratunku – z jego ust wydobył się zdławiony okrzyk, kiedy poczuł, że gaz dostaje mu się do gardła. – Ratu… - nie zdążył dokończyć. Upadł na zimną podłogę.
Ciemność.


Chris stał przy schodach prowadzących do celi jasnowłosego chłopaka. Kilku wielkich (i tępych, jak zauważył młody wojownik) mężczyzn zbiegało po kamiennych stopniach.
- Szybciej! – wrzasnął za nimi. – Albo nakarmię psy waszymi wielkimi tyłkami!
Zadowolony, że jego groźby przyniosły oczekiwany skutek skrzyżował ręce na piersi i czekał. Po kilku minutach osiłki wybiegły trzymając nieruchome, związane ciało Patricka. Chris uznał, że zdecydowanie za dużo czasu zajęło im skrępowanie bezwładnego chłopaka.
- Na górę – rozkazał. – Do komnaty Mistrza.
Mężczyźni wymienili zaniepokojone spojrzenia. Założyciela Kiroyu obawiali się jeszcze bardziej niż młodego wojownika.
- Co się tak na siebie gapicie? – Uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Na czułe spojrzenia będzie czas wieczorem. Tylko uprzedzam, że Mistrz nie toleruje homoseksualnych związków.
Wielkoludzie zachichotali, uznając to za żart ze strony Chrisa.
- Zamknąć się i jazda na górę! – wrzasnął chłopak. – Wydałem rozkaz!
Przestraszeni mężczyźni czym prędzej czmychnęli do środka. Weszli schodami popędzani przez młodego wojownika i stanęli przed drzwiami komnaty Mistrza. Po chwili uchyliły się one i stanęła w nich niewielka postać.
- Brawo, nie spóźniłeś się – pochwalił Chrisa założyciel Kiroyu i coś niewidzialnego poklepało chłopaka po ramieniu. Wzdrygnął się. – Idziemy?
Ruszyli schodami z powrotem na dół, a potem jeszcze niżej, do podziemi zamku. Mężczyźni niosący Patricka po raz kolejny wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale jadowity uśmiech na twarzy Chrisa sprawił, że skupili się na korytarzu przed nimi.
Mistrz szedł pierwszy, za nim Chris, a na końcu dreptali wielcy chłopi. Czarnowłosy z przodu pochodu skręcił do pomieszczenia, nad którego drzwiami napisane było czerwonymi literami „Sala Tortur”. Jeden z mężczyzn niosących blondyna przełknął ślinę. Idący przed nim młody wojownik odwrócił się i rzucił:
- Nie ma się czego bać. – Idealnie białe zęby błysnęły w okrutnym uśmiechu.
Weszli do środka. Sala jak zwykle pachniała wilgocią, krwią i strachem. Chris napawał się tym zapachem. Miał całą masę wspaniałych wspomnień związanych z tym miejscem.
Jeden z osiłków rzucił Patricka na podłogę. Mistrz momentalnie odwrócił się w jego stronę z furią w oczach.
- Co robisz, głupcze! – wrzasnął.
- To… to… to tylko chłopak – wydukał cofając się i opierając o ścianę.
Mistrz odwrócił się od niego i kiedy ten już odetchnął z ulgą założyciel Kiroyu machnął ręką nawet się nie odwracając. Usłyszeli trzask i głowa chłopa opadła na klatkę piersiową. Bezwładne ciało osunęło się na podłogę.
- To tylko mężczyzna – powiedział Mistrz.
Chris z szeroko otwartymi oczami patrzył to na martwego człowieka, to na jego mordercę. Podobała mu się bezwzględność tego niskiego mężczyzny.
Spojrzał na bladych ze strachu pozostałych chłopów. Śmieszyło go ich przerażenie.
Wyjął krótki nóż i z rozbawieniem obserwował ich reakcję. Jeden aż się zachłysnął.
- Spokojnie chłopcy – powiedział wesoło. – Chciałem tylko rozciąć mu więzy. – Wskazał kciukiem na blondyna. Następnie ostrze przecięło liny.
- Zanieście go na stół – rozkazał Mistrz. – I załóżcie mu kajdany na ręce i kostki. Musi być unieruchomiony. To, co zaraz z nim zrobię może go trochę… zdenerwować.
Chris słuchał założyciela Kiroyu z lekkim znudzeniem. Mało obchodziły go środki bezpieczeństwa. Chciał zobaczyć, jak Mistrz będzie przestawiał mózg temu chłopakowi. Nigdy jeszcze tego nie widział. Miał nadzieję, że będzie to brutalne… i sprawi ból blondynowi.
W tym czasie chłopi podnieśli Patricka z podłogi i położyli na żelaznym, szerokim stole. Założyli mu kajdany na nadgarstki, a następnie na nogi. W efekcie chłopak został rozciągnięty na blacie tak, że jego ręce znajdowały się w górnych rogach stołu, a nogi w dolnych.
- Mogę go kopnąć w jaja? – spytał Chris błagalnie.
- Nie – odparł surowo Mistrz.
Wojownik zrobił urażoną minę. W tej samej chwili do sali wszedł Endo, a za nim Yala, która od razu zdzieliła skośnookiego blondyna po głowie.
- Kobiety się przepuszcza! – mruknęła.
- Przepraszam – odparł tamten. – Czasami zapominam, że nią jesteś.
Chris wbrew sobie roześmiał się pod nosem. Yala już chciała coś mu odpowiedzieć, ale Mistrz uniósł do góry rękę nakazując ciszę.
- Zamknijcie się – warknął. Gestem rozkazał chłopom opuścić salę. – Będziecie przy przestawianiu Patricka, żebyście mogli zobaczyć jego przemianę. Nie życzę sobie żadnych kłótni, zrozumiano?
Cała trójka przytaknęła.
Założyciel Kiroyu wziął stołek i postawił go za głową Patricka. Następnie na nim usiadł i zamknął oczy. Przyłożył palce wskazujące i środkowe do skroni chłopaka.
Chris przypatrywał się temu z wielką nadzieją, że czaszka blondyna zaraz zamieni się w krwawą masę. Ku jego rozczarowaniu nic się jednak nie stało. Poza tym, że nieprzytomny Patrick jęknął cicho.
Po chwili znudziło mu się obserwowanie nieruchomego Mistrza i nieprzytomnego chłopaka. Spojrzał na Yalę, która widać była podobnie zaciekawiona jak on. Patrzyła się beznamiętnie na scenę „przestawiania” i co jakiś czas ziewała. Chris nie był pewien, czy były to naturalne odruchy czy robiła to by zademonstrować innym swoje znudzenie.
Endo natomiast nie zdradzał zupełnie swoich uczuć. Siedział i patrzył. Brązowowłosy chłopak nie był w stanie stwierdzić, co blondyn sobie myśli. Jednak nagle jego brwi zmarszczyły się lekko. Chris już wiedział, że jego przyjaciel martwi się o Patricka.
Wypuścił ze świstem powietrze. To go najbardziej denerwowało w Endo. Przyjaźnili się od dziecka, jednak jasnowłosy wojownik odczuwał czasem współczucie. Dla Chrisa było to absurdalne i po prostu głupie. Nie ukrywał też, że go to irytuje.
Skośnooki chłopak odwrócił się w stronę kolegi i zmiażdżył go spojrzeniem, aż ten skulił się na swoim miejscu.
Chris pomyślał, że Endo może i jest mięczakiem, ale ma w sobie to „coś” i autorytet. Czasami czuł się w jego obecności nieswojo.
Przywołał się do porządku, wyprostował na siedzeniu i przybrał dumną minę. Przeklął w myśli, słysząc, jak Yala się z niego podśmiewa. Faktycznie, mógł wyglądać dość głupio.
Zerknął na japońskiego wojownika, który na szczęście odwrócił już wzrok.
Następne półtorej godziny spędzili w ciszy. Chris ze swoim ADHD ledwo wytrzymywał. Bez przerwy ruszał palcami, kręcił oczyma dookoła i machał nogami niczym dziecko nie dosięgające nogami do podłogi.
Chłód i wilgoć sali zaczęła dawać mu się we znaki. Zresztą nie tylko mu. Yala i Endo również zaczęli rozcierać sobie dłonie. Chłopak dostrzegł na swojej ręce gęsią skórkę. Mogłem założyć długi rękaw, pomyślał smętnie.
Podziwiał Mistrza, który zdawał się nawet nie drgnąć przez cały ten czas. Mimo, że miał zamknięte oczy, Chris czuł, jakby cały czas był przez niego obserwowany. Jego twarz nie zmieniała jednak wyrazu. Miał mocno zaciśnięte usta i lekko zmarszczone brwi. Wyglądało to, jakby był to dla niego jakiś wielki wysiłek.
Wreszcie otworzył oczy, w których pojawił się dziwny błysk.
- Gotowe – oświadczył. Chris natychmiast zerwał się z krzesła, żeby rozprostować nogi. Yala i Endo poszli za jego przykładem. – Nudno, nie? – zaśmiał się Mistrz.
- Tylko trochę – mruknął brązowowłosy wojownik.
- Co z nim? – spytał jego przyjaciel. – Udało się?
- A spodziewałeś się czegoś innego? – spytał z uśmiechem założyciel Kiroyu. – Sami podziwiajcie.
Osobiście odpiął kajdany, po czym poklepał leżącego po policzku. Kiedy ten otworzył oczy i usiadł na stole Endo wzdrygnął się.
- Co jest? – zakpił Chris. – Boisz się tego dzieciaka?
Patrick rzucił mu drapieżne spojrzenie. Błyskawicznie zerwał się ze stołu i nim żartowniś zdążył zareagować złapał go za gardło. Żelazny uścisk zamknął się na tchawicy Chrisa.
- A ty nie? – spytał blondyn. Jego głos był inny. Ociekał nienawiścią, choć unieruchomiony chłopak wiedział, że nie jest ona skierowana bezpośrednio na niego. Czuł to.
Kiedy zaczął się krztusić Mistrz pstryknął i Patrick puścił nieszczęśnika, który upadł na ziemię. Począł rozmasowywać obolałą szyję.
- To taki pokaz – roześmiał się czarnowłosy mężczyzna, kiedy czternastoletni blond chłopak stanął obok niego. – Widzicie już, jaki jest niebezpieczny.
Yala roześmiała się, widząc upokorzonego Chrisa, który z trudem podnosił się z ziemi.
- Zaskoczył mnie – burknął brązowowłosy.
Mistrz odchrząknął.
- Patrick zamieszka teraz u ciebie w komnacie – zwrócił się do Chrisa. – Myślę, że będziecie do siebie pasować. Dodatkowe łóżko zostało już ustawione.
Chłopakowi niezbyt podobało się, że będzie dzielił sypialnię z „bliznowatym”. Co z tego, że miał poprzestawiany mózg? To robiło go trochę przerażającym.
- Chodź – mruknął.
- Trzymajcie się chłopcy – zawołała za nimi Yala.
Wyszli z komnaty i udali się schodami na górę. Idąc korytarzem Chris czuł na plecach ciepły oddech Patricka. Wzdrygnął się. Nie bał się go, jednak czternastolatek trochę go niepokoił. Zwłaszcza po tym, czego doświadczył w sali tortur.
Weszli do pomieszczenia i zamknęli drzwi.
- Rozgość się – mruknął właściciel komnaty i rzucił się na łóżko. Patrick usiadł na swoim łóżku i zaczął obserwować swoje dłonie. Tak, jakby pierwszy raz je widział.
- Zabiję go – powiedział wreszcie. – Zabiję Matta Rubio.

_________________________________________


Uff... Wreszcie. Wybaczcie, że posty pod postami, ale wszystko nie zmieściłoby się w trzech, a co dopiero w jednym.
Napiszcie, czy chcecie, żebym pisał ciąg dalszy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pandora
Wierszołap



Dołączył: 02 Wrz 2012
Posty: 406
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Bunkier
Płeć: pisarka

PostWysłany: Wto 19:21, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Trzy razy tak! Choć jeśli o mnie chodzi, to już to wiesz... ^^
Oj, dowaliłeś, kolego. Jak ktoś przez to przebrnie, to będę mu dozgonnie składać gratulacje.
Tak dużo na raz. o.o Huh, jak wskoczyłeś z Bliznami to może ja się wepchnę z E.M.P.I.R.E. xd


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Wto 20:58, 18 Wrz 2012    Temat postu:

Wpychaj się. Dla Twoich opków miejsce zawsze się znajdzie. Wink
Jak ktoś to przeczyta... to nie wiem, dam mu jakąś specjalną rangę chyba... Mól Opowiadaniowy, czy coś. xd


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Balladyna
Strażnik pióra



Dołączył: 02 Wrz 2012
Posty: 216
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane / Astromnilie
Płeć: pisarka

PostWysłany: Śro 18:55, 19 Wrz 2012    Temat postu:

To juz koniec? To jest genialna ksiazka. Bylo kilka literowek, ale... Jestem zachwycona. Nie moge sie doczekac kolejnych czesci. Nie, brak mi slow. Chce sie dowiedziec, co bedzie dalej z Partickiem. Ale wszystkie opisy, gdzie pojawala sie Yala sa takie straszne. Zwlaszcza o maszynie do miazdzenia kciukow.

B.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Administrator



Dołączył: 04 Wrz 2012
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: pisarz

PostWysłany: Śro 19:03, 19 Wrz 2012    Temat postu:

Przeczytałaś... Jestem pod wrażeniem. Będę musiał dać Ci tę specjalną rangę... Very Happy
Dziękuję bardzo, nie spodziewałem się, że aż tak się spodoba. C:


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Młodych Pisarzy Strona Główna » Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
  ::  
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group   ::   template subEarth by Kisioł. Programosy   ::  
Regulamin